24 grudnia 2010

Dziś krótko.

Dziś krótko.


Wszystkim moim Czytelnikom i nie tylko, życzę zdrowych, pełnych miłości i wzajemnej życzliwości świąt Bożego Narodzenia. Niech nowonarodzony Bóg ma Was wszystkich w opiece i prowadzi po najpiękniejszej ścieżce, jaką można sobie wymarzyć!
Wesołych dni świątecznych, ale przede wszystkim całego roku.
Monika M.

07 grudnia 2010

Zimowy sen.


Wiele zwierząt zapada na zimę w zimowy sen - niby nic nadzwyczajnego. Przyzwyczailiśmy się do tego, to normalne ich przystosowanie do życia. Czasem też sami popadamy w coś, co trochę przypomina ten stan. Tylko, że człowiek nie jest stworzeniem, które może sobie na to pozwolić. Ale nas to niewiele obchodzi. No bo jak, mróz za oknem, to nie wyjdziemy z domu, śnieżyca, to nie wyjdziemy do kościoła, mróz, to na spacer z przyjacielem - w żadnym wypadku! Ale długie świąteczne zakupy - to i owszem, a jak!
Nie chcę tu atakować ciepłolubnych, bo sama jestem taka, ale chcę zauważyć jedną prawidłowość, że choć czas nam nie sprzyja piękną pogodą, to Bóg nie chce mieć nas przysłoniętych opadami śniegu.
Bo Bóg to nasz lekarz. Nikt chyba nie będzie mieć co do tego stwierdzenia wątpliwości. Ostatnio jadąc do Warszawy na wizytę u specjalisty, gdzie czekałam ponad rok na ten dzień, taksówkarz widząc mocne opady śniegu zapytał się mnie: A pani to chce się gdziekolwiek jechać w taką pogodę?
Nie tyle mi się chciało jechać, bo dawno nie byłam w Warszawie itp. itd. ale dlatego, że tyle czekałam. Czekać na marne i przed samym wyjazdem zrezygnować z planów... Nie, nie widzi mi się taka opcja. I zobaczcie, ja wychodząc z jednej Mszy, czekam już na drugą. Nie traktuję tego jako obowiązku, a raczej przywilej. Tak jak człowiek nie poradzi sobie sam bez lekarzy, bez medycyny, tak samo nie poradzi sobie sam bez Boga. Choćby był najbardziej samodzielny i myślał o sobie jako o panu swego życia, prędzej czy później polegnie.

Chcesz być silny w Bogu?

15 listopada 2010

" ... nowy zacznę dziś łów!"


Fenomen „Barki”... Na czym on tak naprawdę polega? Tak się dziś zastanawiałam po tym, jak usłyszałam jej słowa. Niewątpliwym, głównym powodem, dla którego „Barkę” kojarzą prawie wszyscy Polacy nie jest bynajmniej sama treść, która chwyta za serca, porusza tłumy. To tkwi zupełnie w innym punkcie odniesienia – pewnego dnia, Jan Paweł II, jakże uwielbiany przez katolików ( i nie tylko) powiedział, że ta pieśń OAZOWA jest bliska Jego sercu... Pierwsze pytanie dla przeciętnego znawcy „Barki”. Czym jest Oaza? Mam świadomość, że większość z nas nawet nie ma szerszego pojęcia o tym, jak wygląda i funkcjonuje ta wspólnota. Jako „pieśni oazowe” można znaleźć setki innych mniej, lub bardziej ambitnych utworów, jednak akurat ta, została wywyższona przez Ojca Świętego. Tylko ta jest znana masom. W zasadzie nic dziwnego. Obok wadowickich kremówek ( które niekoniecznie są najsmaczniejszymi ciastkami pod słońcem ), czy też słynnego okna na ul. Franciszkańskiej w Krakowie ( tak Tomku, w tym roku odbyłam tam „pielgrzymkę”, już nie jestem tak do tyłu!) to główny symbol Jana Pawła II. Tak się teraz tylko zastanawiam... Czy On sam chciał być kojarzony z takim wizerunkiem? Papież jedzący kremówki, śpiewający wraz z rozentuzjazmowanym tłumem „Barkę”, czy też wychodzący do okna po prośbach tłumu? Owszem, to jest piękny znak tego, że Karol Wojtyła do końca był sobą i nie izolował się sztucznie przed wiernymi. Świadczą o tym też inne Jego gesty, zachowania, o których jest wzmianka chociażby w lekkiej, przyjemnej książce pt. „Kwiatki Jana Pawła II”. Tylko, tak naprawdę, ilu z nas zna choćby zalążek treści Jego encyklik, adhortacji, listów, czy chociażby kazań? Ilu z nas sięga zamiast po wspomniane przeze mnie „Kwiatki...”, a ilu po jakiś list, adhortację, lub zalążek Jego nauczania, filozofii? Tak abstrahując, ostatnio było mi dane obejrzeć dyskusję wyznawców różnych religii, w tym Katolików, czy w dzisiejszym świecie papież nie jest trochę celebrytą. Po części się zgadzam z tym poglądem. Ktoś, kto jest sławny, po prostu istnieje i to uznawane jest za priorytet dla mas. Poznanie każdej sławnej osoby tak jakby od środka zabrałoby nam zbyt wiele czasu, by byłoby to możliwe do wykonania. Tak więc funkcjonuje też wizerunek papieża. Głowa Kościoła Katolickiego, ktoś, kogo zna co najmniej połowa ludności świata. Są prowadzone dyskusje na temat wyrywkowych słów Biskupa Rzymu, wyrwanych z kontekstu dla wygody mediów, a my nie za bardzo jesteśmy chętni do zbytniego wgłębiania się w resztę. Głową naszego Kościoła jest człowiek, o którym bardzo mało wiemy, a istotą jego bytności jest to, jakie buty nosi, co uważa na tematy modne w dzisiejszych czasach...
Z drugiej strony w słowach „Barki” możemy rozpoznać piękny przekaz, na który niestety nie wszyscy zwracają uwagę. Jest to wyraz gotowości do poddania się woli Bożej, powiedzenie Bogu TAK, ufność wobec Jego zamysłów. W metaforyczny sposób dotyka naszych codziennych problemów, zmagań z rzeczywistością. Czy Ty drogi Czytelniku, jesteś gotowy pójść za Nim? Czy chcesz być prowadzony przez Jego Słowo?

11 listopada 2010

Jedyny taki dzień.


Chciałoby się rzec - dzień jak co dzień. Ten sam deszcz, co padał wczoraj, te same szare chmury. Każdy gdzieś się spieszy, pomimo dnia wolnego od pracy. Sklepy są tradycyjnie otwarte, te mniejsze, prywatne, by zarobić na gapowiczach, którzy nie zrobili wczoraj zakupów. Nawet wieczór nadchodzi szybciej, tak jakby chciał pokazać, że słodkie lenistwo ma swój kres i że znowu ktoś mógł zmarnować tyle wolnych godzin. Cennych tak bardzo w dzisiejszych czasach, w wiecznie zapracowanym tłumie ludzi, goniącym za pieniądzem. Czy dziewięćdziesiąt dwa lata temu mieszkańców Polski obudził piękny poranek? A może padał gęsty śnieg, zupełnie normalny o tej porze roku? To nieistotne. Nieistotne jest też to, że dziś za oknem jest tak nieciekawie. Nieistotny jest chłód, wiatr, zimna mżawka. To głupstwa. Ważne, najważniejsze jest to, że od niespełna wieku jesteśmy niepodległym państwem. Pomimo 2 Wojny Światowej nie zniknęliśmy z mapy, marzenie wroga o trwałej ekspansji legło w gruzach. Co prawda prawdziwą wolność ostatecznie odczuliśmy jako naród w roku '89, jednak bez pamiętnego dnia 11 listopada nie mielibyśmy najprawdopodobniej nawet namiastki tego. To wielkie święto dla nas, Polaków, choć jest coraz bardziej przyćmiewane aktualnymi wydarzeniami na arenie politycznej...

Wczoraj pewna młoda osoba powiedziała mi tak spontanicznie: Cieszę się, cholernie się cieszę, że odzyskaliśmy niepodległość. To powinien być niesamowity dzień dla każdego z nas!
Właśnie... Czy mamy tego świadomość? Odnoszę wrażenie, że z biegiem lat coraz mniej doceniamy ten fakt. Coraz bardziej zatracamy w sobie ducha patriotyzmu. Potrafimy źle mówić o swoim kraju za granicą, ośmieszamy się przed innymi narodowościami... Gdy przychodzi czas na głosowanie, przywilej demokracji, prawo każdego pełnoletniego obywatela RP, po prostu połowa z nas nie idzie. Dziś prezydent Bronisław Komorowski zapewniał swoich rodaków o tym, że Polska jest krajem bezpiecznym, stabilnym. Co będzie jednak, gdy przyjdzie się zmierzyć z wrogiem?

Bądźmy dumni z tego, że jesteśmy Polakami. Bądźmy dumni z tak pięknej historii.

07 listopada 2010

Sezon świąteczny czas zacząć!

Otóż wszem i wobec, otwarcie mogę powiedzieć, że sezon świąteczny uznaję za otwarty! Już od dawna w hipermarketach odstraszały mnie bombki, słodycze w postaci mikołajów, gwiazdek, aniołków i innych tym podobnych udziwnień. Dziwię się, że na budynku pobliskiego centrum handlowego nie ma jeszcze oświetlenia, takiego jakie rok temu zawisło już 3 listopada. Czekają na śnieg? Czyżby bez śniegu nic z tych chwytów marketingowych nie ma sensu?
Boję się coraz bardziej tych czasów, gdzie święta zostaną całkowicie sprowadzone do lampek na choinkę, do szukania prezentów, do robienia super ekstra wielkiej, wystawnej wigilii, do pokazania się, na jakie markowe ubrania mnie stać, do pochwalenia się kolejnym awansem w pracy... Już dawno Boże Narodzenie zostało przemianowane na potrzeby mass na świetny czas na zarobek. Wraz z tymi zabiegami i my się zmieniamy. Oddajemy niejako kult pieniądzom, atmosferze, całej tej szeleszczącej celofanem z opakowań na prezenty otoczce. Trzeba się chyba poważnie zastanowić nad tym, co świętujemy. Czy obchodzimy w tym czasie radosną nowinę Narodzenia Pańskiego, czy może obchodzimy święto Mikołaja, prezentów i czasu wolnego? Owszem, święta mają swój urok, gdy bliscy ofiarowują sobie podarki, gdy spotykają się w swoim gronie, gdy w salonie stoi wielka żywa choinka i gdy śpiewają kolędy. Nic złego nie ma w kojarzeniu świąt po zapachu piernika i pomarańczy, krzyżującym się z eteryczną wonią świerka. Jednak trzeba pamiętać o tym, by słów Jezus Malusieńki nie zastąpił Frosty the snowman... Zmieniając swoje podejście, zmieniamy też chociaż w minimalnym stopniu podejście swoich bliskich. Święta nie są czasem, gdy w TV leci po raz enty Kevin sam w domu a my przygryzamy do tego odgrzewanego kotleta. Chyba, że sam tak błędnie zakładasz i nie chcesz zmian.

Niedługo nadejdzie czas Adwentu. Czy dla Ciebie będzie to czas oczekiwania na ponowne przyjście Jezusa, czy może nastąpi wzmożona aktywność zakupowa, z dala od kościoła, z dala od bliźniego?

31 października 2010

Zapal internetowy znicz!

Fenomen dzisiejszych czasów!
Wirtualny cmentarz! Możesz umieścić swojego zmarłego krewnego na wirtualnym cmentarzu, odpowiednio wybierasz, czy żydowskim, komunalnym, anglikańskim, czy katolickim. Za niewielką opłatę postawisz kwiaty, czy znicze, ustalisz termin, do kiedy ma się palić! Tym bardziej atrakcyjna propozycja, gdyż wszystko robimy siedząc wygodnie w fotelu z laptopem na kolanach, czy na skórzanym krześle przed własnym biurkiem! Zero sprzątania, zero zimna, mrozu...
Zauważyłam, że mu jako ludzie brniemy w coraz większy bezsens zachowań. Robimy coś, co tak naprawdę nie ma jako takiego sensu. Jaki niby sens ma takie wirtualne cmentarzysko ogłupiające melancholijną muzyką? Rzeczy realne zastępujemy odpowiednikami, wątpliwej jakości.
I chyba najważniejsze... Dzień Wszystkich Świętych sprowadzamy do zadumy, do rytualnych wypraw na cmentarz, często jedynych w całym roku. To, co powinniśmy robić w dniu 2 listopada, przekładamy na dzień, w którym powinniśmy świętować wspomnienie naszych świętych patronów. A co będziemy robić, gdy już dojdziemy na ten cmentarz?? Plotkować o sąsiadkach, o członkach rodziny z jakąś kuzynką, ciotką, siostrzenicą... Mówić, co na obiad dziś zrobiłyśmy, odbierać telefony, palić papierosy, przeklinać... Kłócić się.
Zdecydowanie nie lubię tego dnia. Tłumy masowo odwiedzają bliskich, którzy odeszli do Ojca, często zapominając o modlitwie za nich, o odwiedzinach, dbaniu o grób w ciągu roku.Idę i ja, by towarzyszyć Mamie i pomimo tego, że nie jesteśmy osobami, które właśnie zachowują się, jakby były na targu, to muszę na to patrzeć. Muszę w tym uczestniczyć.
Będąc tam, stojąc pomiędzy całą radosną gromadką ma się ochotę krzyknąć: ciszej nas tym grobem! bo pomiędzy nimi są osoby, które realnie odczuwają brak ojca, matki, które ten jarmarkowy klimat odbierają jako atak na ich cichy płacz. ...

Lubię pójść po paru dniach na Agrykolę wieczorem. Jest cicho, w powietrzu unosi się duszący zapach parafiny a nad cmentarzem roztacza się tajemnicza poświata. Patrząc na te wszystkie krzyże, można poczuć się jak w kościele, gdzie zgaszone jest światło. Bóg tam musi być obecny...

27 października 2010

Thank God I'm a woman!


Być kobietą... To brzmi dumnie! W tym momencie nie godzę w męską dumę, broń Boże. Mówi się powszechnie, że kobiety są dyskryminowane... Mówi się, że są traktowane często nie do końca serio. Mniejsze stawki w pracy, małe możliwości odnośnie pracy w okresie ciąży, a także wtedy, kiedy pod opieką ma swoją pociechę ( chyba każdy wie, że kobieta w ciąży, lub ta, która planuje założyć rodzinę jest postrzegana jako mniej atrakcyjna dla standardowego pracodawcy).
Ja jestem moi mili dumna, z tego, że Bóg stworzył mnie kobietą. Jestem szczęśliwa, że mogę być matką, że w moim ciele dokona się cudowny akt stworzenia dziecka - nowe Życie. Jestem szczęśliwa z tego, że będę żoną, że ofiaruję się temu JEDYNEMU na całe życie. Oddam się w całości, Będę OBLUBIENICĄ. Doceniam w sobie kobiecą kruchość, wrażliwość, emocjonalność... To jest piękne. Kocham to w sobie. Nie jest mi potrzebna wielka siła, mocne nerwy, niechęć do uzewnętrzniania się. To od mężczyzny wymagam zdecydowania, by mógł podejmować sloganowo - męskie decyzje. To od Niego wymagam opieki, poczucia bezpieczeństwa. Nie chcę sama sobie tego zapewniać, uzupełniać braki.

Cieszę się, że mogę ubrać spódniczkę, buty na obcasie, to jest może drobnostka, ale bardzo poprawia humor, samopoczucie. Nie chcę "wbijać" się w męskie stroje, role, by pokazać, jaka twarda ze mnie sztuka. Nie. Mam świadomość o swojej kruchości i się tego nie wstydzę. Pomalowanie paznokci sprawia mi również wielką radochę i sobie tego nie odmawiam. W sklepie z biżuterią szukam błyskotek, które podkreślą mój charakter - nie bojowej wyzwolonej kobiety, ale delikatnej Moniki M. Cieszę się, że taka jestem.

Cieszę się, że jestem sobą.

21 października 2010

Czekać, to znaczy żyć.

Tak się spojrzałam dziś na magiczny licznik odliczający do pewnego wydarzenia, umiejscowiony po prawej stronie na moim blogu i wiecie co? Naszło mnie na myślenie. Zawsze do czegoś czekamy, do czegoś ważnego, bądź też mniej. Czekamy na listy od znajomych, czekamy do momentu kiedy nożykiem będziemy mogli przeciąć delikatnie kopertę i wyjąć w końcu korespondencję, dotknąć coś, co dotykała, pisała druga osoba, co nie jest tak 'roznegliżowane' z części drugiej osoby, co nie jest jak sms, a jest czymś pomiędzy mailem a rozmową w cztery oczy.
Czekamy na terminy wyznaczone nam w kolejce u specjalisty, czy to u dentysty na coroczny przegląd uzębienia, czy też w specjalistycznej klinice, gdzie pobyt ma nam objaśnić pewne zachowania naszego organizmu.
Czekamy na pewne spotkania, przyjazdy, z osobami, za którymi tęsknimy i których nie możemy mieć na co dzień obok siebie.
Czekamy na nasze wyjazdy w miejsca ukochane, do których wracamy co roku, albo chociaż cyklicznie. Do miejsc, których jeszcze nie odkryliśmy, ale bardzo tego pragniemy.
Czekamy na wyniki matury, na pierwsze kolokwium, na zdobycie tytułu na wyższej uczelni, na znalezienie pracy...
Czekamy na miłość, na drugą osobę, która przyjdzie, nagle 'z nikąd' pojawi się w naszym życiu, zupełnie niespodziewanie, a potem nie będziemy mogli sobie wyobrazić życia bez tej drugiej osoby, jak zwykliśmy mawiać, naszej drugiej połówki.
Czekamy na wydanie nowego albumu ulubionego artysty, nowej książki tego pisarza, który pisze tak, że kończąc ostatni akapit jednej książki, przez długie godziny myślimy o fenomenie publikacji.
Czekamy w końcu na Życie Wieczne, na spotkanie Twarzą w Twarz z Bogiem, na dostąpienie Wieczności.
W zasadzie czekamy na wszystko.

Czy więc dobrym stwierdzeniem byłoby, że życie człowieka to nieustanna walka z niecierpliwością, która wzbudza się w nas, kiedy bardzo czegoś pragniemy i za razem z wielką niechęcią wobec tych obowiązków, których uniknąć nie możemy ? Czemu się dzieje tak, że niekiedy nasze pragnienia stają się prawdziwym ciężarem i boimy się dnia,w którym nastąpi ich realizacja??

Jedno wiem. Bez tych dwóch stanów, niecierpliwości i niechęci wobec czegoś, byłoby nudno. Gdybyśmy wszystko mieli podane na tacy, stalibyśmy się trochę jak maszyna - coś jest podane, coś jest realizowane i popada w niepamięć, bo dzieje się następna rzecz. Nie czuję się na tyle prymitywna uczuciowo, duchowo, by być wyciągiem taśmowym. Cieszę się z moich niedociągnięć, z mojej chaotyczności, spontaniczności, pewnego niepoukładania, z tego, że mam w sobie niecierpliwość, ale też z tego, że przepełnia mnie obawa. To stanowi o moim człowieczeństwie. O tym, że nie jestem usystematyzowana, ale stanowię osobną jednostkę, którą kieruje Bóg i po części ja sama. Mam w sobie uczucia, które chcą się jakoś uzewnętrznić. Boże, dziękuję Ci za to, że dałeś mi życie. Dzięki za to, że jestem kobietą, indywidualnością, która upada, ale pragnie powstawać i ma świadomość o swoim "bałaganie" emocjonalnym. Dzięki Ci za to, że obdarzyłeś mnie uczuciami, stanami, nie tylko tymi, które są przyjemne, ale też tymi, które pozwalają prawdziwie zasmakować w szczęściu.

10 października 2010

radość, radość ach to ty ;)

Pięknie jest dawać komuś zwykły uśmiech. Bez żadnej głębszej przyczyny, ot tak. To takie łatwe - po prostu się uśmiechnąć. Dzięki uśmiechowi zmieniają się najbardziej zatwardziałe serca, najbardziej zadziorne dzieciaki, które dzięki uśmiechowi nie są łobuzami, a stają się aniołkami, które chcą się przytulić, chcą być po prostu kochane. I pięknie jest zobaczyć ich uśmiech.
Wspaniale jest ofiarować komuś, bezimiennie, bezinteresownie czas. Po prostu. Chociażby zbierając dla potrzebujących żywność, czy stojąc z puszką Fundacji Trzeciego Tysiąclecia.To tak niewiele, w zasadzie nic. Dzięki tym chwilom, dzięki wielkiej ofiarności ludzi otrzymałam od nich sporą dawkę szczęścia. Ubogaciłam się tym przeżyciem, tą życzliwością. Takich ludzkich porywów serca nie widzi się na co dzień. Widząc i doświadczając tej dobroci w dniu dzisiejszym wiem, że cudownie by było robić takie akcje częściej. Chociażby w życiu prywatnym, na co dzień. Wyjść spod twardej skorupy człowieka zajętego tylko sobą, uśmiechać się do ludzi, bez większego powodu, dzielić się swoją radością. Jeśli ktoś poprosi o pomoc w pracy, szkole, domu, ofiarować siebie, choć drobną część. Starsza pani zagaduje w tramwaju, nie zbywać jej z oburzeniem, ale ofiarować jej ten krótki czas, wysłuchując, często właśnie to się najbardziej liczy, odpowiadając do zobaczenia na pożegnanie.

Piękne jest też to, że nie każdy starszy człowiek mówi o młodzieży źle. Dobrze jest usłyszeć, że w nas młodych ktoś pokłada nadzieję, że ktoś dziękuje Bogu za nas, ludzi młodych. To naprawdę motywuje do rozwoju własnego, do rozwoju społeczeństwa, do chęci większego wkładu we wszystko, co się robi.

05 października 2010

pośród wirujących liści.

Czasami mam taki czas, że chciałabym się zakopać w ciepłej kołdrze, wziąć do ręki książkę, jedną z tych moich ulubionych, które nieustannie kuszą z półki, jednak nie mam czasu. Nadeszła jesień.
Jak pamiętam poprzednie jesienie??
Niespecjalnie. Szaro - bure ulice, chłodny wiatr, zimny deszcz, opadające liście. I gdzieś pośrodku tej całej zawieruchy stoję ja. Wiatr niespecjalnie zwraca uwagę na to, że wolałabym, by moje włosy nie były w cudownym nieładzie przedstawiającym nie wiadomo co. Deszcz nie zważa na to, gdzie pada i trafia w najbardziej wrażliwe miejsca, spadnie a to kropla na rzęsę, a to na czubek nosa, na wargę, na odsłonięty fragment szyi. W ogrodzie staczam nieustanną walkę z liśćmi, by w końcu zostawić je w spokoju. Jesień w moim życiu właśnie tak wyglądała najczęściej - zmaganie się z trudnościami, próba zrobienia czegoś, co koniec końców i tak się nie udaje. Tak to się kończyło. Tegoroczna jesień jest inna. Od początku to czułam. Może i jest ten sam nieznośny wiatr, co współgra z deszczem szydzącym z mojego sprzeciwu, ale moje nastawienie jest inne, inne jest też działanie. Nie chcę być nastawiona na niepowodzenie, choć z pewnymi sprawami po prostu sobie odpuszczam, ale za inne biorę się porządnie i wierzę w powodzenie. Ja pokochałam tą jesień taką, jaka jest. Z tymi zmianami pogody. Z moimi zmianami nastroju, z moimi problemami. Kiedyś prześcigałam się w myśleniu nad tym, którą porę roku kocham najbardziej. Wiosnę uwielbiam za to, że wszystko się budzi, rozkwita, piękniej pachnie powietrze, w duchu jest wielka chęć do działania. Lato to czas odprężenia, czas wyjazdów, dalekich i bliższych. Jesień jest piękna, bo zatrzymuje człowieka w biegu za czymś, co trudno określić. Zima ma wiele uroku, wiele zachwytu nad delikatnością z jaką opadają płatki śniegu, nad ciepłem w domu, który jest oddzielony grubymi murami od mrozów, nad gwieździstym niebem i iskrzącym się śniegiem po zmroku. Tak, jestem optymistką i tak, bardzo się cieszę, że Bóg umiejscowił mnie w Polsce, w swoich planach, bo tylko tu są tak piękne zimy, wiosny, lata, jesienie... Tylko tu. I nigdzie indziej. Tylko tu wrzesień pachnie krwią poległych w walce o kraj, tylko tu w morzu kryją się wraki i resztki broni chemicznej.

nie chcę być nią...

28 września 2010

wieża Babel.

Tak, budowałam taką swoją małą - dużą wieżę Babel. Któż z nas jej nie budował choć raz w życiu?? Tak, moja również się zburzyła, nieuchronnie. Pierwsze uczucie - szok, niedowierzanie, ogromna pustka. Bo ja coś na siłę chciałam tak poukładać i koniec. Stało się i muszę iść dalej, a powiem nawet, że jakoś teraz mi lepiej, wiedząc, że Bóg wie najlepiej, co dla mnie dobre. To, w jakiej sytuacji postawi mnie za rok, w jakim miejscu będę, to będzie Jego wola i nie zostawi mnie samej tam. Nie poddaję się w swoich zamiarach jednocześnie wiedząc, że to, co mnie czeka będzie dla mnie NAJODPOWIEDNIEJSZE, choćbym zapierała się przed tym...

Ojcze nasz, któryś Jest w Niebie...
Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje
BĄDŹ WOLA TWOJA, JAKO W NIEBIE TAK I NA ZIEMI
Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj
( spójrz Panie na moje prośby, na moją modlitwę, spełń je proszę, jeśli są zgodne z Twoją wolą...)
i odpuść nam nasze winy ( ... bo choć często wątpię w Twoją moc i nie patrzę się na Twoje zamiary, bo jestem słaba... to jednak pragnę nieustannie być przy Tobie!)
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom ( mężczyznom, którzy za szczyt swojego bycia super uważają rzucenie tekstu z okna samochodu : hej maleńka, piękna, etc, bliskim, którzy mnie opuszczają bez słowa, wrogom, którzy czekają tylko aż się potknę...)
i nie wódź nas na pokuszenie ( oddal mnie od grzechu, który chce mnie posiąść...)
ale zbaw nas od złego ( pomimo tego, jak wiele razy przybiłam Cię na drzewo Krzyża swoimi grzechami, obejmij mnie Boże, bo Cię kocham, miłością człowieczą!)
Amen. chcę żyć Twoim słowem i postępować wg Twoich zasad.

19 września 2010

apostolstwo miłości i radości.

Jestem świeżo po obejrzeniu filmu dokumentalnego pt.'Bakita'. Opowiada on o sylwetce siostry Józefiny Bakhity. Świętej, kanonizowanej przez Jana Pawła II.
Pierwsza myśl - jak piękne było jej powołanie, jak trwałe. Wyzwolona z niewoli, wstąpiła do klasztoru. Klasztoru, który dla niektórych jest synonimem niewoli, ucieczki przed życiem, brakiem pomysłu na życie.

Kolejne pytanie - czy mi pomoc drugiemu człowiekowi sprawia tyle radości co tej kobiecie? Czy kiedykolwiek wykształci się we mnie tak piękna bezinteresowność jak w jej sercu? Zważywszy na to, że nigdy nie poczułam niewoli w wymiarze takim, jakiej św. Józefina Bakhita doznała, będzie mi trudno, ale niech Ona służy mi za wzór, za przykład apostolstwa przepełnionego miłością i radością z dzielenia się Bogiem z bliźnim.

"Bądźcie dobrzy, kochajcie Pana, módlcie się za tych, którzy Go nie znają. Bądźcie świadomi szczęścia, polegającego na tym, że wy Go znacie!"
św. s. Józefina Bakhita


Proszę Was z tego miejsca o modlitwę za pewnego człowieka. Aby wytrwał.

13 września 2010

uchwycić wiatr.

Czuję się z lekka oszukana przez życie. Pierwszy raz zapragnęłam czegoś, przed czym uciekałam od parunastu lat. Pierwszy raz pomyślałam na 'chłodno' o pewnym wydarzeniu w moim życiu i zobaczyłam je w całkowicie innych barwach, jednakże... chyba obydwie wersje są dla mnie tragiczne w skutkach? Nie odzywać się przez coś, czy dla czegoś? Cierpieć przez kogoś, czy z kimś??

Wiem, ja i moje chore myśli.

Świat oszalał, a ja najwyraźniej wraz z nim.

Czego chcę?? Modlitwy. Mojej, jak i też w mojej intencji... Chyba tego potrzebuję teraz najbardziej. Plus całkiem przyziemnie spokój, ciszę, aby móc zatopić się w lekturze książki...


" Oko za oko uczyni tylko cały świat ślepym."
M. Gandhi



P.s.: Idę na Mein Kampf! W końcu się doczekałam!

03 września 2010

Szczęście człowieka.

Wielu z nas potrafi określić swój stan jako bycie szczęśliwym, bądź też, nie daj Boże, nieszczęśliwym. Sama po sobie widzę, że często przychodzi mi umartwiać się nad wyraz, trwać w bezsensownym dołku psychicznym, albo cieszyć się z byle czego. Czym zatem jest szczęście, te prawdziwe i co je warunkuje?
Wiadomo, z perspektywy czasu skala szczęścia jak i same jego podmioty się zmieniają. Jako dziecko cieszymy się z nowej zabawki, z opieki Mamy czy Taty, z ich uwagi, jako uczeń z dobrych wyników i udanych spotkań towarzyskich, jaki pracownik z efektywności swojej pracy...Można tak wymieniać w nieskończoność, a dziś nie mamy zbyt wiele czasu, jesteśmy ludźmi nadmiernie zapracowanymi, zapędzonymi, więc nie ma sensu się rozwijać na niepotrzebnej płaszczyźnie. Czym dla mnie, konkretnie jest szczęście? To pytanie powinniśmy sobie sami zadać, by spojrzeć prawdzie w oczy. Często narzekając na niewygody, nie patrzymy na to, że jednak wielu innych ma gorzej. Istnieje pogląd, słuszny z resztą, że gdy cierpimy jesteśmy skupieni na sobie, na swoim bólu i nie obchodzi nas to, że ktoś ma gorzej, jednak jest to w jakiś sposób motywacja do wyłączenia trybu - marudy i doświadczenia emocji, którą nazwano empatią. Nie ma co mylić jej z litością. Wyczucie empatii wbrew pozorom jest nie tylko ukierunkowane na drugiego człowieka, ale głęboko siedzi w nas samych. Widzimy ludzką biedę = chcemy pomóc = staramy się pomóc = nasuwają nam się konkretne przemyślenia = próbujemy je porównać na tle swojego życia.
Do tej pory mam pewien obraz w głowie. Reality show. Wyspa 'bezludna'. Kilkunastu mężczyzn i kobiet walczą w różnych rozgrywkach, typują siebie kto ma odejść, tworzą na potrzebę swojego 'szczęścia' w formie pieniędzy plemię. Pewnego dnia jedna drużyna wygrywając zawody, w nagrodę otrzymuje... Bochenek chleba, zwykłego, białego chleba. Ludzie skaczą, piszczą, cieszą się i przeżuwają kromkę, z pietyzmem zbierają okruszki z dłoni. Doceniają wartość wypieku. Są szczęśliwi.
I teraz nachodzą mnie dwa wnioski - refleksje, jak zwał, tak zwał.
1. Ile razy przyszło mi wyrzucić a to niedojedzoną kanapkę, a to chleb, który spadł... Na świecie jest całe mnóstwo takich ludzi, którzy wiele by dali za kromkę zwykłego chleba, która tym czasem trafia u mnie do śmietnika... Nie wyrzucam oczywiście bochenkami, kromkami, tylko są to tzw. resztki, ale jednak.
2. Czy wygrany tego reality show będzie wspominać właśnie moment wygrania chleba, jako ten główny, który głęboko mu zapadł w pamięć, czy raczej zwierzęcą walkę o wygraną - pieniądze. Co dla mnie jest prawdziwym szczęściem? Wygrana miliona w totolotka, czy raczej pewny byt, dach nad głową i nadzieja na Zbawienie? To, co dla tych uczestników było chwilowym szczęściem, czyli chleb oraz ta główna wygrana, która cieszy najbardziej, to są pozory. Iluminacje, wytworzone przez dzisiejszy świat, przez pieniądz. Prawdziwe dobro zostaje dewaluowane na rzecz chwilowych przyjemności. I nic dziwnego, że człowiek patrzy na drugiego powierzchownie. Nos się nie podoba? Proszę bardzo, zmieniamy go. Nie rozwijamy ducha, ale inwestujemy ślepo w ciało, w obawie, że to co najcenniejsze w nas nie wystarczy.

Panie, dziękuję Ci za moje życie, za mój krzyż, za liczne zmartwienia, problemy, trudy. To właśnie one uświadamiają mi o cudzie istnienia. To te chwile uczą mnie pokory i pokazują to, co jest godne uwagi człowieka - Twojego stworzenia. Nie pozwól, bym hańbiła Cię, będąc Twym dzieckiem...

26 sierpnia 2010

ścieżka Pana

Czasami mam ochotę wszystko to zostawić i pójść tam, gdzie mnie nogi poniosą. Mam takie dni, że chcę się użalać nad beznadziejnością mojego położenia. Ale tego nie robię, bo wiem, że to nie sztuka się poddać, sztuką jest powstać z upadku, wyjść z dołka i ruszyć ku lepszemu.

***
Jak to moje życie będzie wyglądać za kilka lat? Będę budzić się o świcie, gdy z okna poprzez drewniane żaluzje będą wpadać leniwe słoneczne promienie, bo w moim życiu tylko słoneczne dni mają miejsce bytu. Obudzę męża, zapewne delikatnym gestem, przepełnionym troską, wstanę i wstawię wodę na kawę. Pójdę do łazienki, wyjdę i obudzę dzieci, chłopca i dziewczynkę, by odwieźć je kolejno do przedszkola i szkoły. Zrobię twarożek i skroję warzywa, zdrowe odżywianie przede wszystkim! W między czasie zrobię śniadania drugie dla męża i dzieci. Przy stole będziemy rozmawiać o naszych snach, planach na dziś z jeszcze sennym wzrokiem, rześką twarzą. Gdy wszyscy wyjdą zajmę się sobą, wysuszę włosy, o ile naturalnie nie wyschły dotychczas. Nałożę delikatny makijaż, ubiorę jedną z tysiąca sukienek lub spódnic, dobiorę buty i torebkę. Wyjdę lekkim, rytmicznym krokiem do biura, będę redagować jakiś tekst, traktujący o ludzkiej tragedii, o szczęściu, o życiu innych. W drodze powrotnej powoli będę wyrzucać resztki, strzępki 'ich' życia na korzyść swojego. Zajdę do gabinetu ginekologicznego - otrzymam piękne zdjęcie rodzącego się we mnie życia. Wrócę w euforii do męża, który zaakceptuje ten fakt i będzie przeszczęśliwy. Wieczorem czytam Schmitt'ów Carroll'ów i innych panów w łóżku, gdy mąż czyta Kinga, lub innego pisarza. Zasypiamy w objęciach...

***
Czy warto żyć takimi marzeniami? Boże, będę dziękować za taką przyszłość, taką ścieżkę, jaką Ty chcesz mnie poprowadzić. Oddaję się Tobie i nie chcę planować tego, jak sobie ułożyć życie szczęśliwie, ale bez Ciebie, bo w codziennych planach, marzeniach zapominamy o Tobie, o Budowniczym, o Twórcy nad wszystkich twórców.
Nie chcę tworzyć świetnych wizji, takich jak JA sobie upatrzyłam.
Wszystko mi się brzydko pisząc spieprzyło. Powaliło mnie coś konkretnie na łopatki i nie potrafiłam się z tego pozbierać. Nie czułam siły, kopa. Czułam się samotna ze swoimi zmartwieniami. Dziś jednak poczułam konkretnie coś mocnego, dobrego. Może drobny gest koleżanki, która podała mi różaniec przed Mszą, abym wypełniła coś w stylu przyrzeczenia wobec Boga, a które dotychczas nie zawsze mi wychodziło? Może pewne słowa pewnego kapłana (tak ojcze, to o Ojcu i Ojca dzisiejszym kazaniu, tym tajemniczym fragmencie), a może a przede wszystkim nie może, a na pewno Bóg, który w Nich jest? Bo w Tobie drogi Czytelniku jest Bóg, czy chcesz tego, czy nie. Przemawia przez Twoje gesty, uczynki. Dając dobro innemu, to tak, jakbyś dzielił się samym Bogiem. Spróbuj, to takie piękne uczucie, 'mieć' coś najcenniejszego i ofiarować cząstkę tego bliźniemu! Odwagi!

19 sierpnia 2010

zapach kończącego się lata...

Czas letni powoli zanika w szarej rzeczywistości jesiennej. Gorące letnie powietrze poganiane jest przez zimne i deszczowe, powstają burze... Znów czas, kiedy to z człowieka robią się rozemocjonowane kluchy i ten na powrót za dużo myśli o tym, co było. Wyjazdy letnie czas kończyć... Powoli...
Byłam ostatnio na jednym takim. Spędziłam półtora dnia w miejscu dobrze mi znanego z dzieciństwa i strasznie było mi pusto. Dobiło mnie to, że moje sentymentalne miejsca zanikają. W lasku nieopodal ceglanego domu przedwojennego dawniej siadało się nocami przy kręgu z kamieni, w którym paliło się ogniska, grało na gitarze... Brało się koce i jedzenie w koszach. Teraz teren jest dziko zarośnięty, zastawiony od paru dobrych lat płotem, za którym i tak nic się nie dzieje. Leśniczówka niegdyś w świetnym stanie, została spalona, zostały nagie, ogołocone mury, porośnięte już mchem, a mini sad obok został zdominowany przez pokrzywy, chaszcze...
Leśna polana teraz nie jest pokryta delikatną trawą i wrzosem, a porośnięta sosnami, jedna obok drugiej. Już nigdy nie rozłoży się tam koca, by z rozmarzeniem spojrzeć w niebo pełne błękitu. Czereśnia, która dawniej dawała soczyste owoce i mnóstwo kwiatów, teraz zmarniała, a po pewnym czasie została wycięta. Nic już nigdy nie będzie takie samo. Nawet dzisiejsza chwila, w której piszę to właśnie, nie powtórzy się już NIGDY! Smutne to i zakrawa na potężne rozstrojenie egzystencjalne, ale ja już tak mam, że skupiam się na drobinach. Coś, co dla nas jest teraźniejszością, oczywistym realnym światem, za parę lat stanie się tęsknym wspomnieniem do czegoś, co już bezpowrotnie przepadło. Nie ma.
Czy to nie jest głupie uczucie, że to, co teraz jest, smutki, radości zanikną bez śladu?? Zostaną tylko wspomnieniem tamtego lata, zapachem, który się będzie wietrzyć z dnia na dzień...

05 sierpnia 2010

powrót. Czasami powroty bywają trudne...

I już po. Po rekolekcjach, po Tatrach... Teraz zostały mi wspomnienia, zdjęcia i nawyki. Teraz już nie ja dostosowuję się do harmonogramu dnia, lecz mój harmonogram dnia, z życia 'przed' rekolekcjami próbuję na nowo nastroić. Czy rekolekcje, choćbyśmy byli z każdej strony odciągani od Boga i od myślenia o Nim mogą być bezowocne? NIE. Nie czuję tego w ogóle. Nie po to spędzałam cały ten czas na modlitwie, bo jaka by ona tam nie była, to jednak była, abym teraz 'po' rekolekcjach miała powiedzieć, że one mi nic nie dały zasadniczo. Dały mi bardzo wiele, ale to wszystko przyszło po cichu, w lekkim powiewie. Nie zawsze odnowa musi przychodzić z fajerwerkami i wielkim uczuciem ulgi ' a bo mi się udało i są owocne rekolekcje i koniec!'. Bóg jest mistrzem w dostrojeniu tego wszystkiego. I nic mi więcej nie potrzeba na dzień dzisiejszy,stała metanoja plus ogólne dostrzeżenie w tym co mam dobrych stron - amen!

Tatry stoją nieporuszone w swym ogromie po najeździe Moniki. Było rewelacyjnie, choć zawsze jest i chyba zawsze u mnie będzie specyficzny niedosyt pod tytułem - mogłam przecież więcej! Ale i tak było niesamowicie. Dwa dwutysięczniki plus klasycznie bardzo Giewont i Kasprowy. Cieszę się niesamowicie z tego czasu. Wspaniali ludzie i wspaniałe miejsce. Jakbym jeszcze tylko znalazła kabel USB do aparatu, byłabym przeszczęśliwa. Może ja faktycznie przesadzam z nadmierną egzaltacją od razu, jak tylko usłyszę słowo Tatry, a nie daj Boże, zobaczę je na żywo. Ale mi jest z tym dobrze. Każdy może mieć w swoim życiu jakiegoś bzika, byleby nie szkodliwego, a komu ja szkodzę taką pasją? Co najwyżej sobie samej, ale to już inna kwestia.

"Przyjaźń jest najważniejsza, od niej wszystko się zaczyna. Dopiero potem przychodzą głębsze uczucia. Przyjaźń to bezwarunkowa miłość drugiego człowieka, bezwarunkowa podkreślam. Często młodzież pyta mnie, czy jest możliwa przyjaźń między chłopakiem a dziewczyną. Nie ma przyjaźni między chłopakiem a dziewczyną. Jest przyjaźń między człowiekiem a człowiekiem." Wanda Półtawska

10 lipca 2010

w drodze...



Przede mną długo wyczekiwany wyjazd. Tatry i Łomnica. Czy podołam? Czy nie stchórzę, a przede wszystkim, jakim człowiekiem wrócę 31 lipca?
I czy nadejdzie długo wytęskniony odpoczynek?

Fragment wpisu na moim fotoblogu sprzed roku :
"Chce tam powrócić. Może i jestem autsajderką, ale czasem potrzeba mi ludzia bym nie zdziczała do końca. Brakuje mi tej kaplicy, jutrzni... Brakuje mi spacerów, rozmów i tych mimowolnych uśmiechów. Brakuje mi słów :dobrze, że jesteś, wypowiedzianych przemyslanie i nie z radochą, tylko z subtelnością. Brakuje mi krótkich rozmów w drodze do Marianum, po tych schodkach, brakuje krótkich, tajemniczych odpowiedzi, napawających optymizmem. Brakuje mi majeranku i pieńka, brakuje herbaty mietowej po 23 w kuchni. Brakuje płaczu do poduszki i rozmowy z Aga. Brakuje mi namiotu spotkania, brakuje mi kóz, gustujących w mojej garderobie. Brakuje mi mokrych pleców od wody, kanapek z marmoladą..." z wpisu, o zgrozo, nazwanego "drogowskazy". Skąd mi się to wzięło?
Następny:
*"Dzięki za te 15 dni. Wspaniałych dni. Dzięki za każdą osobę, którą tam poznałam. Dzięki za to, że mogłam się wyciszyć i skupić na czymś istotnym.

DOBRZE, ŻE JESTEŚCIE!"
Czy w tym roku wrócę z podobnymi emocjami w sercu? W podobnym stanie?

"Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia"
Flp 4,13

Chcę, bardzo chcę już wsiąść do pociągu.

05 lipca 2010

nic i wszystko.

Idę zmęczona w gorączce okołopołudniowej. Na termometrze słupek rozgrzanej rtęci wskazuje 32 stopnie w cieniu, którego jest jak na lekarstwo i zazwyczaj w najmniej potrzebnych miejscach. Wkurzam się sama na siebie, jakbym mogła wpłynąć na stan pogody. Triumfalnie przechodzę przez pasy oddzielające teoretycznie rewir pożegnania się z A., ośmioletnim chłopcem, którym się opiekuję dwie godziny dziennie, dorywczo dorabiając na drobne wydatki, wyrzucając z siebie z każdym krokiem coraz więcej dziecięcej logiki, troski o to, by chłopiec miał czapkę na głowie, w trosce o to, by nie spadł z drabinki, by nie wybiegł mi pod samochód. Jestem tylko ja i nikt poza mną. Moja samotność, w 'wielkomiejskim' szumie. Kieruję się chodnikiem w stronę dworca PKP, by zapytać się o połączenie, którym za 6 dni zamierzam wyjechać, ale po prostu mi się odechciewa. Mijam groteskowo wyglądającą postać. Dziewczyna, lat niespełna dwadzieścia, ubrana w czarne legginsy, sukienkę tego samego koloru i dopełniający wszystko czarny kardigan. Buty - oczywistą oczywistością są glany dziesięciooczkowe. Czarnym oczywiście długim paznokciem wybijała rytm (mniej więcej taki: raz przerwa raz dwa) w metalową poręcz. W miarę jak oddalałam się od osobliwej postaci, metaliczny, płytki dźwięk drażnił mnie coraz bardziej. Podchodzę na zatłoczony przystanek 'siedemnastki' i czekam, czekam... i jeszcze czekam... Aż nadjeżdża autobus! Prawdziwe monstrum, wehikuł czasu, bez klimatyzacji, bez niczego! Cała zgraja z przystanku niecierpliwie wpakowuje się do puszki. Dwadzieścia minut jazdy w zbiorniku potu, ludzkiego gorącego oddechu, jeszcze bardziej gorącego powietrza wlewającego się przez uchylone szyberdachy. Zadowolona z niskiego wzrostu, który obfituje w uchronienie się całkowicie od promieni słonecznych, siadam i zaczynam czytać książkę. Kolejne linijki spełzają leniwie, literki plączą się, a treść zlewa się z ogólną pustką w głowie. W oka mgnieniu jestem u celu, mało co nie przejechałam swojego przystanku. Wysiadam z niepozornym chłopakiem trzymającym w ręku pojemnik na mocz do analizy. Wchodzę zaraz za nim do spożywczego. Nie wspominając o 'zdecydowaniu' w wyborze zakupów i przemilczawszy kwestię dwóch żywców ( jeden z bąbelkami, drugi bez) charakterystycznym dla mnie momentem tej chwili było pożegnanie owego mężczyzny z kasjerką, która była równie zaskoczona co ja. Mianowicie brzmiało ono" no to buźka!" Pokonałam odcinek sklepy - dom mniej więcej w pięć minut i w jednym ułamku sekundy zadałam sobie pytanie: Monika, gdzie do cholery w tym wszystkim, co robisz, jest Bóg?

Te pytanie chyba już zwyczajowo, tendencyjnie omijałam każdego dnia, nie skupiałam się za bardzo nad tym. Nie wnikałam głębiej. Za dwa tygodnie niespełna odpowiem sobie na nie szczegółowo, kawałeczek po kawałeczku. Będę mieć na to dużo czasu. Wystarczająco. Chcę rekolekcje i chcę czas 'po'. Chcę móc odnaleźć się na nowo, nawrócić.

"Nie ma drugiego człowieka takiego jak ty. Jesteś jedyny w swoim rodzaju i wyjątkowy, całkowicie oryginalny i niepowtarzalny. Nie wierzysz w to, ale naprawdę nie ma
żadnego drugiego takiego jak ty. I żaden człowiek, którego kochasz, nie będzie już zwyczajnym człowiekiem. Jakaś osobliwa siła przyciągania promieniuje z niego. I ty zmieniasz się pod jego wpływem. Jemu możesz nawet powiedzieć: "Dla mnie nie musisz być nieomylny, bez błędów
ani doskonały, bo: Ja przecież Ciebie lubię!"
Phil Bosmans

23 czerwca 2010

Wakacje

Nadchodzi niespiesznie, ale nie leniwie czas wypoczynku, wyjazdów, czas odetchnięcia od szkoły, od sesji, być może od pracy. To ode mnie zależy, jak tym czasem zagospodaruję. Czy wyjadę w góry, czy nad morze, to już nieistotne, ale najważniejsze jest chyba w tym wszystkim to, by prawdziwie wypocząć i zregenerować siły, nie tylko fizyczne. Marzy mi się od prawie roku wyjazd z tego depresyjnego Elbląga. Choć byłam parokrotnie gdzieś na południu, gdzieś bardziej na północy, czy nawet w Warszawie - to wszystko było takie chwilowe, ulotne, a nade wszystko ciążyło nade mną piętno dnia następnego, że wrócę i coś konkretnego na mnie tam czeka.
Już odliczam dni do momentu, kiedy wsiądę w pociąg i zostawię za sobą bardzo wiele. Wiele smutków, niepowodzeń, czy problemów. Wyjadę do czegoś, gdzie zostawiłam już dawno swoje serce, do gór. Wyjadę na konkretne spotkanie z Bogiem, by po tym prawie miesiącu wrócić umocniona, odnowiona, spełniona. Jadę nie bez strachu. Niektóre sytuacje powodują narastanie tej emocji w nas, wprost proporcjonalnie co do zaistniałych niedomówień.
Na nowo uzależniam się od książek, nie mogę wejść do biblioteki, by nie wyjść z niej choć z dwoma egzemplarzami.
Nie czuję, że długo oczekiwany moment to już, mam wrażenie, że to tylko chwila, która i tak przeleci mi pomiędzy palcami. Który moment wleje we mnie wakacyjną świeżość? Czy taki moment naprawdę nadejdzie??

16 czerwca 2010

Dziewictwo.

Ostatnio w programie rozrywkowym, typowo "śniadaniowym" padło pytanie : Czy dziewictwo jest chlubą kobiety, czy raczej jej przekleństwem? Odpowiedź dla mnie jest jasna. Oczywiście, że chlubą. Nie chcę z tego miejsca oskarżać nie-dziewice o rozwiązłość, czy też niemoralność, bo nie o to chodzi. Chodzi mi raczej o to, by być może uświadomić co niektórym młodym dziewczynom, co tracą oddając się "temu na całe życie". Zacznę od pytania, retorycznego - ilu spośród dotychczasowych partnerów (zakładając, że nie jesteś trzynastolatką, bądź też osobą uznającą za związek tydzień spotykania się) było w waszym światopoglądzie tym jedynym, kandydatem na całe życie?? Kobieta bardzo głęboko przeżywa miłość, toteż na chwilę obecną nie jest często sobie w stanie wyobrazić końca związku, a już na pewno bycia z kimś innym! Co ja mówię, kobieta... Mężczyzna zapewne również, tylko bardziej to ukrywa, czasem nawet przed sobą samym. Nie rozwlekając precyzowania pytania... Pada z Jego ust argument : przecież się kochamy, będziemy ze sobą na zawsze itp.... Już widzisz ile w tym prawdy? Do czego dążę? Może to brzmi dla co niektórych zaściankowo, niczym slogan wyjęty za czasów średniowiecza( choć swoją drogą zastanawiam się, dlaczego Średniowiecze uznaje się za cnotliwą epokę, doprawdy... ) ale dziewictwo jest najwspanialszym prezentem dla męża. A w czym mamy pewność, że ten chłopiec będzie z nami na całe życie? Co nas formalnie z nim łączy? Może to brutalnie brzmi, ale oprócz wspólnej fascynacji, miłości nic. Żadne trwałe przysięgi, gdyż wystarczy jedna większa kłótnia i rach pach ciach, po "Ani i Tomku". To przed Bogiem sobie wyznajemy miłość i obiecujemy wierność i to, że się nie opuścimy aż do śmierci. Nie inaczej. Wiąże nas podwójna przysięga, sobie nawzajem i Temu, który jest dla nas Ojcem. Ślub nie jest zachcianką, a przemyślaną decyzją, po narzeczeństwie, czyli okresie, który ma nas niejako przygotować do wspólnego życia, jako jedność. Święta jedność. Dzięki ofierze ze swojej czystości małżeństwo nie jest tylko "papierkiem" jak myślą co niektórzy, nie jest zmianą nazwiska dla panny młodej, czy też szopką poprzedzającą wielką zabawę, pijaństwo i na następny dzień - wielki kac i poprawiny, coby to poprawić dolegliwości. Związku nie można budować od dachu, a od fundamentów. Dach to zwieńczenie, a czym jest zwieńczenie w związku, jakby to teraz można modnie nazwać... wypróbowanym przed ślubem? Mieszkanie wspólne jest już wcześniej, dziecko być może tak, nie wspominając o seksie, niejednokrotnym, więc co? Pewność bycia razem aż do śmierci? A czy nie jest to wypowiadane setki razy pomiędzy wierszami, okupione słodką jakże, niewinną niepewnością do dniu Ślubu?
Teraz bardziej brutalnie. Jeśli związek opiera się na fizyczności, jeśli dziewczyna daje chłopakowi wszystko, co może mu w tym wymiarze ofiarować-siebie samą, czym on teraz się zadowoli? To normalne i wszechobecne, że mężczyzna, który pożąda kobiety, pragnie zdobywać ją kawałek po kawałeczku, aż do upragnionego celu. Zaraz zaczniecie mi wmawiać, że to nie tak, że seks jakoby cementuje związek... Ale związek to nie tylko relacja fizyczna, poczucie bliskości w wymiarze fizycznym, ale przede wszystkim duchowym. Spójność umysłów, komunia dusz, akceptacja wad i zalet.
W życiu człowieka narodziny są bardzo ważnym momentem, aktem stwórczym jest poczęcie. Dlaczego więc właśnie seks pełni rolę rozrodczą?? Nadaje funkcję rodzicielską??

Mężczyźni mi wybaczą, że dziś tylko o kobietach... :)

09 czerwca 2010

Cały Twój kce być jo!


I po Lednicy. Jechałam tam z nastawieniem na jakie ta impreza masowa powinna zasługiwać - że będzie bez ochów i achów. Czemu impreza? Może niektórzy w tym momencie zbulwersują się, jak sam o.Góra nazwał spotkanie młodych nabożeństwem, więc i ja powinnam tak je nazwać... a otóż dla mnie to nic innego jak impreza, porównywana do katolickiego Woodstocku. Zwieńczona Mszą, adoracją, którą na szczęście ominęłam. Jak wychodziliśmy w stronę parkingu autobusów, słysząc początek adoracji, miałam mieszane uczucia. Ale mniejsza. Jadąc z nastawieniem, jakim jechałam, czuję się usatysfakcjonowana i co więcej, zadowolona. Nic mnie nie zawiodło, a czasem nawet trochę czułam się zaskoczona i to pozytywnie. Mimo tego, że absolutnie owe spotkanie nie było nastawione na konkretną formację, to kto bardzo chce, kawałeczek po kawałeczku uszczypnie z tego i owego, np. z wspomnień o Janie Pawle II, z wykładu pani Wandy Pótawskiej czy nawet z radosnych okrzyków dominikanina. Dzień pozytywnej, katolickiej zabawy ot co!

Zaczyna się w moim życiu okres zielonych kopert. Z nadzieją wyjść do ludzi - to jest to! Nieważne, czy tą chrześcijańską, czy ze zwykłą nadzieją na lepsze jutro. Ona wbrew pozorom nie jest matką głupich, nie przyczynia się do zepsucia, czy nawet życia w wyimaginowanym świecie. Mieć nadzieję, to znaczy żyć! A któż z nas nie chce żyć?

21 maja 2010

If you want to make God laugh...


"Przełom w badaniach nad stworzeniem sztucznego życia. Zespołowi pioniera w tej dziedzinie, J. Craiga Ventera, udało się przeszczepić komórce sztucznie stworzony genom bakterii Mycoplasma mycoides, w ten sposób uzyskując pierwszą syntetyczną formę życia. Zachodnie media okrzyknęły Ventera współczesnym doktorem Frankensteinem."

z portalu internetowego www.onet.pl

W takich chwilach zaczynam się zastanawiać do czego tak naprawdę dążą naukowcy?
Nie chodzi mi tu bynajmniej o pozytywne skutki tj. ulepszone szczepionki, które miałyby pomóc ludzkości. Teraz jest coś, co jest początkiem, co jest zaledwie zalążkiem, co nie jest żadnym wielkim przełomem, ale co będzie za parę lat? Człowiekowi zachce się mieć odrobinę więcej władzy nad życiem, to po-majstruje w probówkach, pod mikroskopem i rach pach ciach! Oto nastało za pomocą jego wszędobylskich palców życie!
Czy to nie można nazwać już zabawą w Pana Boga? Przypisanie sobie siły sprawczej ewidentnie pod to zakrawa! A co Ty na to człowiecze, by wynaleźć receptę na wywołanie deszczu, zatrzymanie burzy, tworzenie się gór, mórz, jezior tam, gdzie nasza wyobraźnia nas poniesie? Co Ty an to, by sobie samemu skonstruować twarz, wykalkulować wzrost, wagę, płeć, tembr głosu? Jak zabawa, to na całego!
Warto się zastanowić, czy chcielibyśmy, by tak wyglądał nasz świat, konstruowany non stop przez nas samych. O ile byłoby to w jakimś stopniu "praktyczne", o tyle byłoby to nudne i przewidywalne, dewaluowałoby to prawdziwą wartość ludzkości, życia ogólnie pojętego. Więc jak, nadal uparcie twierdzimy, że badania genetyczne, kombinatoryka nad ludzkim życiem, komórką jest praktyczna, że to będzie wielki krok w przód, gdy stworzymy człowieka z pipety? Zaprzedajmy ludzkość postępowi!
Panie Boże, dziękuję Ci, ze stworzyłeś mnie taką, jaka jestem. Z niekoniecznie idealnym ciałem, nie jako brunetkę, a jako szatynkę, z nieokreślonym odcieniem zielonego w oczach... Dzięki Ci Panie za każdy centymetr mojego ciała, za zawroty głowy, za popsuty błędnik, za to, że nie mieszkam w ukochanych górach tylko na nizinnych, depresyjnych Żuławach, za to, że moje życie pełne jest zaskoczeń, miłych, niemiłych, obojętnie jakich, nieprzewidywalnych. Dziękuję za trudy, porażki, smutki, a także za radość i triumf. Dzięki Ci Tato, żeś nie stworzył człowieka idealnym, samowystarczalnym... Czy idealność naprawdę jest taka pociągająca? Czy posiadanie wszystkiego w zasięgu ręki jest czymś ekscytującym?

"If you want to make God laugh, tell him about your plans."
W. Allen

13 maja 2010

chorobotwórcze myśli.

Jak bardzo zmienia się świat, kiedy człowiekowi zwyczajnie się zachoruje. Mój porządny i poukładany świat zapełnił się fruwającymi chusteczkami, a nos przyodział się w purpurę. Jest słabo, a będzie jeszcze słabiej po porządnej dawce leków plus takiej samej dawce nauki. To nie są te czasy, kiedy można było niewinnie przeleżeć cały dzień pod pierzynką, kiedy babcia ugotowała rosołek na kluskach, a mama co chwilę zaglądała z pytaniem - jak się czujesz?
Nie chcę się żalić, że mi źle, choć w rzeczy samej tak jest, ale nie. Nie po to zdobyłam się na wyczyn napisania tu czegokolwiek (ok, podyktowane to było raczej poczuciem z lekka nudy i odosobnienia)

***

Dziesięć lat temu było inaczej. Było poczucie bezpieczeństwa, choć nikt tak naprawdę mi nie zapewniał tego na każdym kroku, ba! Nikt w zasadzie mi ani razu tego nie potwierdził. Obowiązki? A kto o nich wspominał? Kościół... Wielka szpiczasta budowla, sięgająca nieba, gdzie w złotej skrzynce mieści się Pan Jezus, który nie wiadomo w jaki sposób jest jeden, a dzieli się każdorazowo na Mszy dla wszystkich ludzi. Księża, których uważałam za nadludzi - osoby, które spotykały się 'po godzinach' z Panem Bogiem i relacjonowały mu wszystko, co zobaczyli na swoich 'obchodach'. Jak jeden ojciec, którego nie znałam, a mimo to, miło wspominam, naprawił mi różaniec, przecież nie mogłoby być inaczej, jak nazwać go moim bohaterem i odnosić się do Niego jako do bóstwa, które notabene, za parę miesięcy zagościło w moim domu! Co więcej, osoba duchownego budziła we mnie strach. Czarny, długi płaszcz do ziemi, wysoka postać, wpatrzona tajemniczo w jakiś tam punkt ( a któremu dziecku wytłumaczy się, że to nie punkt a Jezus?) I to wszystko siedziało w głowie dziecka w zupełności obojętnego na kwestię Kościoła. A sprawa Świata? Moje podwórko, sklep na rogu i ulica Gwiezdna to cały Elbląg, a wyjazd siedemnaście kilometrów od Elbląga to wyprawa na kraniec świata! Jak niewiele potrzeba wtedy było mi do radości.
A teraz? Zastanawiam się, co jest lepsze. Żyć w błogiej nieświadomości, czy też na dzień dzisiejszy ujmując, 'zacofaniu' niewinnym, wynikającym ze stanu rzeczy. Czy fakty, o których mi donoszą media o księżach, a tym bardziej wyszukane przeze mnie, całkiem przypadkiem wiadomości o ojcu, którego znałam z widzenia,z posługi, o jego wybrykach, molestowaniu... Czy to coś wnosi konkretnie w moje życie? Ubogaca? Owszem, bariera wieku pozwoliła zawrzeć mi wiele wartościowych znajomości z duchownymi, co sobie cenię, ale zdarła też otoczkę, błogą wręcz, idealizującą. Teraz wyjeżdżając gdzieś na odległość stu kilometrów nie czuję zasadniczo odległości, a jedynie niedosyt, chęć dalszego 'zdobywania' świata, przemierzania go. Czuję się ograniczona. Pojmuję kwestie mojej wiary, Kościoła, ŻYJĘ TYM i oddycham, ta wiedza okazuje się być naprawdę potrzebną, owszem...Ale tak realnie rzecz ujmując... Co jest lepsze? To, co było, czy to, co będzie? Zdecydowanie obstawiam, że to co jest. Nie chodzi mi o olewanie tego, co było, palenie mostów, czy brak jakichkolwiek planów, ale o skupienie się na najistotniejszym, bez 'teraz' nie byłoby jutra...

02 maja 2010

Bóg w Internecie.

Czy umiejscowienie Boga w Internecie było dobrym pomysłem?
Dla Chrześcijanina odpowiedź jest prosta - o Bogu trzeba świadczyć, także tutaj, pomiędzy kąśliwymi uwagami na temat Stwórcy, Kościoła. Dla mnie osobiście nie da się wyjąć poruszania takich tematów w wirtualnym świecie, dlatego też otwarcie się wypowiadam o Jezusie na blogu, na forach, czy też w przypadkowych rozmowach gdziekolwiek. I przykrym może jest fakt, że spławić natrętnego "wielbiciela", który znalazł mnie na gg i chciał się usilnie spotkać, mimo, że się nie znaliśmy mogłam tylko tekstem: idę do kościoła na Mszę, cześć. Po tym tekście ów pan na szczęście moje, ale niefortunnie na nieszczęście argumentu nic nie odpisał i w końcu mnie zablokował. Czy Kościół, Bóg są swoistym straszakiem w dzisiejszym świecie?
Dalej idąc, to właśnie tu, w sieci jest największa nagonka na katolików spowodowana przez "ateistów", którzy zakładają antyreligijne blogi, otwarcie pokazując misję swojego "dzieła" - chcę, aby ten blog spowodował odejście od Kościoła wielu ciemnych ludzi, albo żeby chociaż wprowadził w ich zaściankowe myślenie wątpliwości. Naprawdę jestem ciekawa, jaki procent tych biednych ludzi, powiedziałoby mi to w twarz, co tam wypisują. Biednych z powodu ograniczenia spowodowanego brakiem tolerancji naszej inności. Zabawne jest to, że głównym argumentem, dla którego co niektórzy negują KK jest pozycja jego członków do sprawy homoseksualizmu, aborcji, eutanazji. Pytanie narasta we mnie inne - dlaczego czują się lepsi, skoro otwarcie negują moje wartości? Hipokryzja? Nie mniej, modlę się i życzę im opatrzności Boga, gdyż z natury człowieczej na nią zasługują.
Abstrahując od portali wyśmiewających Jezusa i Jego wyznawców znalazłam skrajnie odrębne zjawisko. Młodzi coraz częściej zamiast przeczytać porządny Rachunek Sumienia, których naprawdę jest w sieci wiele, dostosowanych do indywidualnych potrzeb, wolą się zapytać na forum, czy dajmy na to, masturbacja jest grzechem ciężkim. Opinii forumowiczów jest wiele, a wstyd i sumienie internauty zaspokoi się postem osoby, która będzie negować grzeszność samogwałtu, z wygody.
Udziwnieniem jest także obecne już niestety zjawisko spowiedzi przez Internet. Może i zakrawało to o kpinę, było demonstracją jak tłumaczył się sam internauta, ale coraz więcej ludzi opowiada się za tym, by taka forma spowiedzi była dozwolona! Boję się takich czasów, kiedy taki "nowatorski" pomysł zalegalizują i zyska on przychylność kapłanów. Sakrament nie może być suchym klikaniem w klawiaturę, uzależnionym od rzeczy martwej, technicznej. Hakerskie programy już teraz pozwalają na wgląd do wystukiwanej treści na klawiaturze komputera.
Jeszcze odrębną polemikę można prowadzić nad samym faktem umieszczanych treści w Internecie. Czy miejsce godne dla ewangelizacji, dla okazywania wzniosłych uczuć religijnych, tuż obok ofert prostytutek, obok ogólnodostępnej pornografii, nie zabezpieczonej w żaden sposób?
" Z tego, że nie wierzysz w Boga, nie wynika jeszcze, że On w ciebie nie wierzy. "

— Paul Samuel Leon Johnson

27 kwietnia 2010

Worek przemyśleń...

Jeżdżąc codziennie autobusem linii 17, natykam się chcąc nie chcąc na coś, co mnie razi, a raczej może zastanawia. Żałoba narodowa minęła jakiś... tydzień z grubsza temu. Nie chcę do tego tematu specjalnie powracać, ale to jakoś nie daje mi spokoju. Równo siedem dni w oknach nadal widzą biało - czerwone flagi z kirem, na samochodach porozwieszane są czarne wstążki, a w mieście da się zaobserwować znamienne plakaty informujące o dwóch tragediach katyńskich. Skąd się to bierze? Rozumiem, że nadal trwają pogrzeby ofiar, tragedia nadal jest obecna w mediach, w życiu publicznym, na co dzień, ale po jaką cholerę wiszą te flagi, wstążeczki itp? Lenistwo? Brak czasu? Czy faktycznie nie mamy już sposobności zdjęcia obrazu naszego manifestu patriotyzmu? A być może flagi cierpliwie "czekają" na zbliżające się święto narodowe... Tylko co oznaczać ma wstęga żałoby? Jeżeli brak nam czasu i możliwości, to tylko usiąść i zapłakać rzewnymi łzami nad Polską w okowach przemęczenia...

Druga rzecz niedająca mi spokoju to plotki, ploteczki, nowinki... Ostatnimi czasy coraz bardziej irytuje mnie to zjawisko. Potwierdza niestety fakt o ograniczeniu człowieka w niektórych kwestiach, który za żadne skarby nie wyzbędzie się cech typowych dla zwierząt. Lubimy domalować co nie co, aby nasza wieść niecierpiąca zwłoki w dalszym przekazie była atrakcyjniejsza. Ania poszła raz na spacer jeden jedyny w wakacje z Jurkiem, co zaowocowało w obiegowej opinii, że łączył ich gorący acz burzliwy związek, wszak na jesień już ze sobą nie byli! Dorota pocałowała Arka, bo ten podał jej jasny przekaz, że jest nią zainteresowany, a w afekcie to Dorota zburzyła związek Arka i Anety, która to opowiada teraz, jak jej biednego chłopaka wykorzystała bezwzględna Dorota, jaka to ona łatwa i puszczalska...
Co więcej, Kasia należy do wspólnoty i zdarzy jej się wyjść z księdzem na spacer, to na pewno musi być jego tajna kochanka!
I teraz zastanówmy się, spójrzmy prawdzie w oczy - ile z tych niesamowitych acz prawdziwych wieści są prawdą? Bo o ile Dorota okazała się szanującą siebie dziewczyną, która chciała odrobiny ciepła od mężczyzny, który się nią zaopiekuje, to o tyle została zapewne odebrana jako łatwa panienka. Najgorszą rzeczą jest uwierzyć w taką wieść osobie, która coś takiego plecie. A jeszcze większą zbrodnią przeciw tej osobie, a przede wszystkim przed sobą samym jest zatrzymanie tego dla siebie. Nie chodzi tu o rozpowiadanie tego wszem i wobec, ale o podejście do sprawy normalnie, porozmawianie z samą zainteresowaną/nym, bo idiotyzmem jest wiara w wieści od osób poufnych w jakieś informacje, pewniki, gdy np. Dorota tego nie zatwierdziła. Przez to może powstać całkowity impas. Dorotą może być zainteresowany mężczyzna, którym to i ona sama się interesuje, ale jakaś życzliwa osoba mu powie, że Dorotka ma "piękną" przeszłość i amor z niego uleci. A tak już poważnie, często przez plotki można kogoś niesamowicie zranić, dotknąć. Nie chciałabym takiej sytuacji, by ktoś się czegoś o mnie dowiedział, byłoby mu z tym niewygodnie, ale by nie podszedł i nie wyjaśnił, nie!

I jeszcze jedno! Uwielbiam tulipany. Ich zapach, delikatność... Zmysły wyłapują wspomnienia, które są bardzo ulotne, ale wyraziste. Jaka szkoda, że nie kwitną przez cały rok!

Ogólnie wpis podyktowany jakimś głębszym zamysłom, co zaowocowało niezbyt wyraziście. No cóż, wybaczcie.

25 kwietnia 2010

Czasami...

Czasami tyle ważnych rzeczy dzieje się w naszym życiu na raz, że spytani o to, co akurat się u nas dzieje, w żaden sposób nie wiemy od czego zacząć, a tym bardziej, co w ogóle powiedzieć, jak to obrać w słowa. Tak właśnie ja teraz mam. Niekoniecznie siedzę na tyłku i myślę, rozmyślam o skutkach tego, co teraz się dzieje, tylko je takimi jakie są przyjmuję. Nie mniej, tyle we mnie uczuć się kotłuje, że nie jestem w stanie nic mądrego odpowiedzieć na pytanie :co u mnie. Inna kwestia, że na takie pytanie nie da się mądrze i elokwentnie odpowiedzieć. Tak mi się żyje najwspanialej. Właśnie tak, gdy nie mam czasu na siedzenie i rozmyślanie - kieruje mną po prostu działanie.
Nie wiem co mogłabym konkretnego napisać, by dać coś z siebie, by dać wyraz temu, co czuję. Nic nie opisze tego i nic tego nie odda.
Po prostu tyle ode mnie - idę działać!

"Nie wydawaj duszy na pastwę smutku ani nie zadręczaj się mędrkowaniem. Radość serca - to życie człowieka, a wesołość męża przedłuża dni jego. Przetłumacz sobie samemu, pociesz swoje serce i oddal długotrwały smutek od siebie; bo smutek zgubił wielu i nie ma z niego żadnego pożytku. Zazdrość i gniew skracaja dni, a zmartwienie sprowadza przedwczesną starość."
Syr 30, 21-24

11 kwietnia 2010

Katyń 1940/2010

Polska przechodzi przez trudny okres. Zginął Prezydent wraz z małżonką i całą elitą polskości. Nie trzeba nikomu o tym przypominać, bodaj każdy z nas o tym wie doskonale. Niesamowity splot okoliczności... Katyń, po siedemdziesięciu latach. Znów ginie kwiat Polski. Wigilia Niedzieli Miłosierdzia Bożego.Pięć lat temu i teraz, Polacy czują obowiązek wyjścia z domu, pójścia do kościoła, omodlenia tego wszystkiego, zapalenia znicza. To znów Polacy czują nietypowe zaskoczenie - nie do końca jeszcze wierzą w to, co się wydarzyło, nie ogarniają tego umysłem i czują po prostu smutek, wywodzący się z natury ludzkiej. Nie chodzi już o to, że bili to dla nas ludzie bliscy, ale to Oni byli tymi, którzy trzymali Polskę w swoich dłoniach trochę bardziej od nas. To Prezydent wywoływał pamięć o historii naszego narodu, to generałowie zarządzali naszym wojskiem.

Już omijając dywagacje niektórych na portalach o solidarności, która pokazałaby się w "zapaleniu znicza" w opisie, w przesłaniu dalej głupiego łańcuszka, bo trzeba zauważyć, że łańcuszki tworzą się wprost proporcjonalnie do częstotliwości takich wydarzeń. Już nie negując w końcu tego, bo każdy pokazuje swoją emocjonalność w sposób, jaki mu pasuje i to nie jest złe, dopóki nie jest gorszące i niesmaczne do granic możliwości.

Czy w tym wszystkim można dopatrywać się Bożego zamysłu? Może to była swoista chęć uzmysłowienia komuś czegoś istotnego? Może politykom Bóg krzyczy - zwolnijcie! Może i Rosjanom chce pokazać prawdę, gdyż już są owoce - rosyjska telewizja państwowa puszcza "Katyń" w czasie najlepszym na antenie, gdy uprzednio leciało to na telewizji prywatnej, w czasie niekoniecznie dogodnym.

Nam zostaje jedynie modlitwa...
Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis...

07 kwietnia 2010

Czasami chciałoby się coś zrobić, lecz następuje pusta niemoc i nie pozwala na czyny. Pozostają marzenia, naiwne.
Czasami zbyt dużo myślimy o rzeczach nieistotnych i niespecjalnie komplikujemy sobie życie, interpretując coś na opak.
Czasami budzimy się za późno, kiedy wschód słońca dawno nastał i "dzień" chyli się ku południu.
Czasami za bardzo przekłamujemy obraz rzeczywistości, że jesteśmy w stanie uwierzyć w nasze wyobrażenia, które były tylko wzdrygnięciami serca, impulsem chęci do bezwiednego marzenia, snucia planów, a może dekoloryzacji naszej egzystencji?
Zadajemy zbyt wiele pytań, pozostawianych bez znaczących odpowiedzi. Jednocześnie próbujemy sobie na te zawiłości ludzkiej natury odpowiedzieć, a z drugiej zaś strony uciekamy od odpowiedzialności, jaką na siebie nakładamy stając się elementem spojrzenia w oblicze prawdy.
Chcemy być uznawani za poważnych, lecz zawsze znajdzie się czynność, która jest "nie dla nas', która jest na tyle niewygodna, by można było rzec bezkarnie "nie potrafię, nie mogę, nie rozumiem".
Zwalamy odpowiedzialność na kogoś, bo "coś nas przerosło". Mama nie obudziła, żona nie uprasowała, sąsiad nie poinformował, kolega nie przypomniał...Winę nie widzimy w sobie, nie wykonując czynności, na które jesteśmy na tyle "dojrzali" wiekowo, zdolni umysłowo, lecz usprawiedliwiamy się poniekąd, bo kogoś już dawniej obarczyliśmy taką czynnością. Prosić o przysługi owszem, można, to ludzkie, humanitarne.
Mamy zbyt chłodny temperament, by stanąć z prawdą twarzą w twarz. O uczuciach mówimy jak najbardziej zawile, by w razie ewentualnej "wpadki" móc obrócić coś w żart, by nie wyszło, że kogoś skrycie kochamy, nienawidzimy, adorujemy...
Gdy nie wstydzi się ktoś swojej wiary, mówi o niej otwarcie, żyje Nią i nie chce z Boga zrezygnować i gdy z tego tytułu zostaje wyalienowany przez "światłych i inteligentnych" z jego otoczenia... jak powinien się zachować??
a) wkurzać się, rzucać się w sobie wewnętrznie, czuć upokorzenie, ból.
b) obejść obok tego obojętnie. Nie oceniam i nie chcę oceniać.
c) cieszyć się, gdyż Jezus również był wyszydzony przez Jego nieprzyjaciół...

A może my ludzie już tacy z natury jesteśmy, niedoskonali, nieidealni, dalecy od wymarzonego portretu ludzkości... Może warto żyć, nie przejmując się wadami i szukać zalet i pielęgnować właśnie je?? A może to podchodzi pod zbytnie olewanie rzeczywistości, jaką nam dyktuje Bóg, w naszych sumieniach?

Chciałabym wysłać list do pana B. I dostać odpowiedź... Co ja gadam, właśnie mam jedną, wielką odpowiedź obok, w niebieskiej okładce, 1640 stron w przybliżeniu... Czy można chcieć więcej? To byłoby wielkie COŚ, dostać kopertę, którą dotykał SAM Jezus... To znów sprowadza się do mojego wielkiego, nieprzejednanego marzenia.

"Głośniej niżeli w rozmowach Bóg przemawia w ciszy.

I kto w sercu ucichnie, zaraz Go usłyszy."


Mickiewicz.


I mam ostrą fazę na Grechutę.

01 kwietnia 2010

Dokonało się...

Stacja XII- Jezus umiera na krzyżu...



Dokonało się. Jezus wyzionął Ducha. Już nie musi znosić szyderstw ze strony członków Sanhedrynu, czy też żołnierzy. W radykalny sposób spełnił On nakaz miłości, złożywszy ofiarę z samego siebie dla naszego odkupienia. Poznajemy właśnie teraz, czym jest prawdziwa królewskość. Męka Chrystusa i Jego śmierć sprawia, że Bóg objawia się właśnie tam, gdzie wydaje się być definitywnie pokonany i nieobecny. Gdy umiera Boży Syn, świat pogrąża się w ciemności, cały drży. Pod krzyżem obecny jest setnik, który widząc to, co się stało, dopiero przez ten znak uwierzył w Boskość Jezusa. Obecne były też i niewiasty, które towarzyszyły Zbawicielowi i usługiwały mu. Byli i inni - przerażeni, potem skruszeni.
A Ty, kim jesteś pod Jego Krzyżem?
Panie Jezu, jesteś wciąż na nowo przybijany przeze mnie do drzewa krzyża świętego. Wciąż na nowo słyszysz ode mnie słowa pogardy. Wraz z Twoimi katami, uśmiercam Cię każdym swoim grzechem. Umierasz, by dać mi Życie! Wspaniały Dawco Miłości, nie pozwól na to, bym stała się tak obojętna na Twoje cierpienie. Nie pozwól, bym w natłoku spraw doczesnych zapomniała o Tobie. Spraw, bym miała siłę dawać świadectwo o moim uwielbieniu dla Ciebie i Twojej niezmierzonej miłości, którą mi ofiarowujesz.

24 marca 2010

Zmiany, przesądy i tym podobne...

Ostatnio często myślę na bliżej określone tematy. Zastanawia mnie to, dlaczego ludzie często potrzebują zmiany, co jest już gdzieś unormowane, ogólnie przyjęte itd, nie biorąc pod uwagę doskonalenia ku lepszemu jutrzejszemu dniu. Nie mam też na myśli zmiany, gdy zaczynają być one potrzebne, a co najważniejsze wskazane. Innymi słowy, chodzi mi o zdziwaczałe unowocześnienia, które prowadzą do... nikąd. Nie chcę bynajmniej piętnować poczynań polityków, które często są niezrozumiałe, nie chcę mówić o tych negatywnych skutkach na społeczeństwo w wyniku jakichkolwiek zmian. Jednak nie potrafię zrozumieć kilku istotnych dla mnie kwestii... Dlaczego Msza, która jest jakoby "unormowana" rytem, który nie został wymyślony na poczekaniu i zapisany "na kolanie" jest częstokroć "urozmaicona" w kwiatki, które nie powinny mieć miejsca. Nie mam nawet na myśli odbiegania od reguły w sposób delikatny, ale pytam się... dlaczego ksiądz robi w pewnym momencie z siebie klowna ( był wypadek, że dosłownie można było tak powiedzieć, celebransi i szafarze przebrani byli za cyrkowych pajaców ), zamiast kazania - tańce z dziećmi na środku ołtarza. Zamiast pieśni do tego celu przeznaczonych - pioseneczki z Arki Noego i inne, które odśpiewywane są ze względu na chwytliwość przez dzieciaki. Zamiast godności podczas Liturgii - żucie gumy, wychodzenie w środku kazania, odbieranie smsów, co gorsza ich pisanie, bo "przecież to nic złego"!. Już nawet nie wspominam o sytuacji, którą dane mi było "zobaczyć" na jutubie: ksiądz długo tłumaczy kobiecie, jak może postąpić z Chrystusem w postaci Komunii. Ona przyjmuje Sakrament do ręki, odłamuje kawałek Hostii dla siebie, spożywa ją, po czym... wraca do ławki i resztę wkłada mężowi do kieszeni, gdyż "chciała ofiarować mu Jezusa, który byłby przy jego sercu..." I co najważniejsze, nie zostało to uznane za bluźnierstwo, gdyż "kobieta nie miała złych intencji".
Ja nie mówię, że jestem za krępującą wręcz ciszą, sztywnością na Liturgii i siedzeniem jak na szpilkach. Ja nie chcę musztry w kościele, księży spacerujących po bokach i karcących wiernych za występki. Ale to jest co najmniej niezrozumiałe dla mnie, gdy ludzie przychodzą na Spotkanie z Jezusem, a Jego nie dostrzegają, albo po prostu ignorują. Przychodzą jak do kina, zabierają swoje zabawki i siedzą, czekając na film (koniec Mszy), nudząc się i wkurzając się na "reklamy".

Innym, co mnie irytuje w Kościele są młodzi rodzice. Nie mogąc się doczekać pociechy, szukają dla niego imienia, które byłoby ładne, składne i miało ciekawe znaczenie. Właśnie... Zapewne niewielu rodziców w ogóle jest zdolnych, by sięgnąć po hagiografię. Niewielu z nich czyta żywot świętego, by choć w odrobinie pomyśleć o doborze imienia dla pociechy, tak by miała odpowiedniego patrona. Bo i po cholerę?!
Wybaczmy im takie drobne gesty jak wkładanie w ubranko groszy... No cóż.

I taka jedna perełka już na koniec o Kościele :
"- Co robi, dokonuje się na mszy?
- No.. stoi się, czasem też siedzi, a nawet klęczy."
Bierzmowani non fiction.
___________________________________________________________

Jest wspaniale. Wiosennie, promieniście... Lekko. Pomimo tego, że znów będę chodziła od lekarza do lekarza, pomimo tego, że sajgon, pomimo zmartwień, jest rewelacyjnie.


Z tego miejsca pragnę podziękować Tomkowi B. za troskę o to, bym nie popadła w lenistwo w pisaniu. Dzięki Słodziak :* ;]

11 marca 2010

Ecce homo...

Zabiłam człowieka.
Dopuściłam się zbrodni haniebnej. Jego krew ściekała mi pomiędzy palcami, a ja stałam, patrzyłam się na swoją ofiarę i co najgorsze - nic nie zrobiłam. Sama ja, wbijałam gwóźdź głębiej i głębiej, i pomimo rozdzierających upalne powietrze krzyków, nie przestałam ani na chwilę. Niesamowicie zastanawiało mnie to, że wszyscy się patrzyli tylko na to, co ja robię, żaden nie podszedł i nie pomógł mojej ofierze. Krew plamiła moje dłonie, wtapiała się w moją skórę, dochodziła do mojego krwiobiegu moralności. Sprawa skończona. Następnie upajałam się łapczywie widokiem agonii. Wąchałam zapach krwi zmieszanej z rozpalonym piaskiem, wsłuchiwałam się w jęki umierającego. Byłam w amoku. Trwałam w stanie niepoczytalności.Życie z Niego uchodziło. Był na wyczerpaniu. A ja bluźniłam, plując w jego stronę. Nie uszanowałam nawet wtedy człowieka na granicy wytrzymałości, szydziłam do końca.
Aż on krzyknął: ELI, ELI, LAMA SABACHTANI?
Tak, zabiłam Jezusa. Zabijam Go każdego dnia, gdy grzeszę.
Ale Go kocham...
Jego śmierć była pieczęcią naszej miłości? Oddał życie, za mnie?? Właśnie za mnie? Oddał swoje życie z miłości, bym ja mogła Żyć.

"Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a one Mnie znają."
J 10,14

Wielki Post 2010 w toku...

_______________________________________________________

Wspaniale jest mieć przyjaciół :*.

Przyjaźń nie potępia w chwilach trudnych, nie odpowiada zimnym rozumowaniem: gdybyś postąpił w ten czy tamten sposób... Otwiera szeroko ramiona i mówi: nie pragnę wiedzieć, nie oceniam, tutaj jest serce, gdzie możesz spocząć.
— Malwida von Meysenbug

04 marca 2010

Uwaga!!! Zabójstwo!!!













Kolejny post podyktowany przez moje wewnętrzne instynkty. Znów spotkałam zbyt wielu ludzi ze zbyt skrajnymi zdaniami o zabójstwie dzieci poczętych. Zbyt bardzo mnie to poruszyło, by to po prostu, najzwyczajniej przemilczeć.
Pierwsza rzecz - dlaczego ktoś ma prawo jakoby z góry określać, co będzie lepsze dla dziecka niechcianego lepsze w przyszłości? Dlaczego Ci młodzi, wyzwoleni ludzie uważają, że dziecku najpewniej będzie lepiej wtedy, gdy nie da się unikalnej szansy oddechu swoim własnym płucem tym powietrzem, tym samym, którym oddycham ja, czy Ty? Co jest lepszego w odebraniu mu życia, od braku miłości ze strony matki, od odrzucenia? Dziecko niechciane jest z góry odebrane jako te gorsze, upośledzone. To, czy dziecko będzie akceptowane może również tak samo pojawić się w ciągu jego życia, częstokroć znajdują się matki, czy też ojcowie, które odtrącają swoje dzieci, niekoniecznie po narodzinach, a często w trakcie dojrzewania dziecka, kształtowania swojego charakteru i umysłu. Czy takie dziecko, nastolatek powinien popełnić samobójstwo, bo został odtrącony i przez śmierć będzie mu lżej, bez wiedzy o tym, jak postąpili jego rodziciele? Bzdura.
Wielokrotnie mówi się o prawach kobiety, najczęściej w szerokopojętym gronie feministek. Bo to kobieta ma "prawo" do decydowania o "swoim" ciele, o tym, co w niej siedzi... Bo to ona urodzi, jej dziecko... Kolejna BZDURA. Gdzie prawa maskulinistów, prawa ojca? A co, jeśli on domagać się będzie aborcji od kobiety, która tego nie chce? Ona będzie górą, gdyż Bóg, czy jak kto woli, jakaś siła sprawcza, właśnie kobiecie ofiarowała pieczę nad życiem dziecka. Czy więc Bóg, Stwórca wszystkich nas, Dawca życia dał nam, kobietom tę piękną funkcję macierzyństwa, z myślą, byśmy to my, decydowały o uśmiercaniu, o sprzeciwianiu się Boskim zamysłom? Według jakich praw?
Dlaczego ktoś pozwala sobie odebrać życie Stworzeniu Boskiemu, Jego dziecku?
I wreszcie kwintesencja beznadziejnych argumentów...

że zacytuję... "Ja jestem za aborcją. Jakiś tam % przeludnienia się zmniejszy, nie będzie dzieci które okazały się wpadką. " Jakim prawem taki człowiek swoje życie stawia wyżej od każdego innego, nawet tego nienarodzonego dziecka? Dlaczego w imię przeludnienia sam siebie nie zabije tylko niewinne dziecko ? I co odpowie na to, że ja sama jestem z wpadki, jak zapewne wielu jego znajomych, a być może i on sam?

------------------------------------------------------------------------------

Dlaczego niektórzy wykonują głuche telefony? Jaki mają w tym cel? Jaki cel był w tym jednym, piętnastosekundowym połączeniu? Chciałabym wiedzieć kto to. Może po dwóch latach komuś się odwidziało udawanie ciszy? Być może to On... Nie mogę tak myśleć. Dawne nadzieje powracają. Znów w Wielki Post...

Zastanów się [...]. Który z nich wydaje ci się bliższy? Bóg, który nic nie czuje czy Bóg, który cierpi?"

E.E. Schmitt

24 lutego 2010

Wielki Post w pełni...


Ostatnimi czasy niespecjalnie wiedziałam, co mogę napisać, co kogokolwiek zainteresuje. Narastała we mnie bariera do wszystkiego - do ludzi, do laptopa, do książek. Wiedziałam, że jakiś sprzeciw samoistnie we mnie narasta, czułam to i domyślałam się, że w końcu kapituluję albo ja, albo to, czemu się sprzeciwiam. A czemu się sprzeciwiałam? Sama nie wiem, oddałabym wiele, żeby się dowiedzieć...

Autobus równo punkt 6:40 był podstawiony na zakopiańskim dworcu. W szybie widniała tabliczka z napisem: Przemyśl przez Kraków. Mój cel to kraina ziejących ogniem murowanych smoków. Sam fakt opuszczenia choć na chwilę, tak cenną z resztą Tatr jakoś nie nastrajał pozytywnie. Pojazd napędzany śmierdzącą benzyną leniwie podskakiwał na "zakopiance", gdy ja uporczywie wsłuchiwałam się w Foo Fightersów i dostawałam oczopląsu od wpatrywania się w monotonne następowanie po sobie jedno po drugim drzewa. Sam przyjazd nie nastroił mnie tym bardziej pozytywnie. Zachmurzenie, mżawka... Idealna pogoda na spacer po krakowskich Plantach albo po moim sentymentalnym parku strzeleckim... Nieustraszona z dworca kieruję się na oślep na stare miasto. Szare ulice, szare budynki... Wspaniały i majestatyczny Kraków przygasa... Zimową porą śniegu brak, a była to zima, gdzie śnieg był "towarem" bardzo radującym oko... Co parę kroków beznamiętnie uwieczniam moje spojrzenie na budynki, drogowskazy, aż wreszcie stare miasto. Nawet piesi są dziś senni, otępiali?? Każdy idzie w ślimaczym tempie, ziewa, rozmawia beznamiętnie przez telefon, omawia mniej lub bardziej istotne sprawy... Przekraczam bramę kościoła Mariackiego. Przyklękam, odmawiam jedno Ojcze nasz, rozglądając się po ścianach, nawach, które niesamowicie rozpraszają przepychem. Oglądając niesamowite prace Wita Stwosza myślę o sobie jako o osobie nieunormowanej pod względem wiary. Podziwiam piękno zewnętrzne, nie to wewnętrzne, ukryte dla osoby z podejściem jakie wtedy miałam do wiary. Podobnie było z Katedrą Wawelską. Jedynym "sacrum" było dla mnie dotknięcie grobowca Mickiewicza! Nie dłużej jak po hejnale moje nogi zaniosły mnie do parku Strzeleckiego. Usiadłam pod dużym drzewem na ławce i myślałam kim dla mnie jest... Bóg. Jakie znaczenie dla mnie ma otaczający mnie świat. Jednakże była to ulotna chwila. zaraz potem wpadłam w stan błogiego zamyślenia nad niczym. Obserwowałam, z ławki robiłam zdjęcia, to tu, to tam... Na horyzoncie pojawiła się podłużna, chuda postać w czarnym płaszczu i komicznej czapce i szaliku. Komplet był chyba we wszystkich kolorach tęczy. Myślę sobie - dziwak! Ale nic, znów zaczynam się wpatrywać uporczywie w ruch miejski za zasłoną z drzew zapadniętych w śpiączkę. Jednak coś mi nie daje spokoju i odwracam głowę... patrzę, a to... nie płaszcz, a sutanna. Człowiek idzie, uśmiecha się do mnie! Idzie energicznie, przybrany w jaskrawe barwy... wyróżnia się od rzeczywistości. Dał impuls, znak, pobudził. Chyba o to Bogu chodziło wtedy, wyciągnąć mnie z tego chwilowego osłupienia, lenistwa, sprawić, bym zaczęła działać. Zaraz gdy mnie minął ów ksiądz, wstałam, zabrałam się i pomaszerowałam na dworzec, obiecując sobie, że już nigdy nie pojadę do mojego jednego z ulubionych, nie kochanych, ale ulubionych miejsc w taką pogodę, bo to podwójna dawka powodująca obniżony poziom szczęścia. Wróciłam terkoczącym busem, zapewniającym o kursie pospiesznym, co w połączeniu z największymi korkami w jakich miałam okazję stać zaowocowało w podróży 3 i pół godzinnej... Znalazłam się w UKOCHANYM miejscu i pomimo szarawego mroku, pomimo mżawki czułam się całkowicie inaczej. A wszyscy przechodnie przypominali mi tego księdza, nie chodzi o wizualne podobieństwo, ale pomimo tego, że większość z nich szła ponuro, to czułam w nich radość... Albo to może ze mnie ona promieniała? Teraz ja szłam radosnym krokiem, z uśmiechem na twarzy, byłam naładowana.

To było trzy lata temu. Jak pomyślę sobie o tym, z jednej strony widzę moje piękne wspomnienia, a z drugiej rażący w oczy obojętny stan i taką niedojrzałość. Gdybym z moim teraźniejszym ja miała okazję pojechać do tego sennego Krakowa, wyjazd wyglądałby inaczej, całkowicie. Z Bogiem wszystko jest inne... Z Nim wyjazd do dziury zabitej dechami, jest majestatyczne i głęboko refleksyjne. I wierzę, ufam Mu, że On sam pomoże mi i moim bliskim nie dostać zawrotów głowy od obracania się naszego świata o kolejne 180 stopni po raz enty. Nie wiem jaka jest norma do wyrobienia w obracaniu się naszego dotychczasowego świata, ale czuję, że mój limit póki co się wyczerpał. Choć staram się nie zamykać na kolejne "rewolucje". Bo choć zastanawiam się, czemu On mnie ostatnimi czasy tak doświadcza, to darzę Go ufnością. Często utyka gdzieś ona, ale jednak w którymś kulminacyjnym punkcie przybiera na wartości. Tak mało mam osób, którym mogę zaufać, a chciałabym, być w miejscu gdzie zaufanie nie jest wynagrodzeniem, walką ze sobą samym, z ludzką "naturą", a czymś naturalnym jak oddychanie.

Panie, w Tobie pokładam moje nadzieje...

20 lutego 2010

totalitaryzm, fanatyzm a moich myśli kilka.

Czy fanatyzm jest cechą człowieka silnego?
Można powiedzieć, że fanatyk jest w pewien sposób silny. Dlaczego? Fanatyk żyje w swoim świecie. Dziś, żeby mieć siłę na życie w swoim zamkniętym, wyidealizowanym świecie trzeba mieć cały zasób siły, samozaparcia. Dzisiejszy świat jest nastawiony na kopiowanie reszty. Ale czy to nie jest właśnie dobra droga do fanatyzmu? Każdy fanatyk wielbi coś nie swojego, coś wyższego według niego, religię, a przede wszystkim ideologię. Nie jest sobą. Żyje nie swoimi zasadami, ale tymi narzuconymi. Nie daje sobie wmówić, ba, nie daje dojść do głosu osobie, która by się sprzeciwiła wobec "jego" systemu wartości. Wystarczy pojedyncza, na pozór silniejsza jednostka, by doszło do katastrofy. W istocie fanatyk jest uzależniony. Jest w nałogu. Jest podatny na szkodliwe wpływy jego otoczenia, jest słaby.
A jakim człowiekiem jest tyran totalitarnego systemu? Czy koniecznie musi być człowiekiem silnym, posiadającym mocne cechy dominujące?
Te i wiele innych pytań towarzyszy mi po obejrzeniu filmu pt. Fala(Die Welle)

Ja się chyba po prostu wypalam... Czy byłabym na tyle silna, by oprzeć się popadnięciu w fanatyzm??

15 lutego 2010

Siła wyższa.

W końcu coś zaczyna się dziać. W końcu czuję zmianę tego, co mi się od dłuższego czasu nie podobało. Czułam się zobojętniona na ważną kwestię w moim życiu. Czułam, że coś nieuchronnie ze mnie uchodzi, ale nic na to nie mogę poradzić, choć bardzo się starałam. Takie to uczucie było, jakbym na nowo traciła ojca. Tak powoli, bez szansy na to, że mój sprzeciw coś da. Ale nie. Stało się inaczej. Odnowiłam się. W Bogu. Tak, dokładnie tak.
Czuję jakby zupełnie nowe tchnienie we mnie weszło, przedarło się do moich płuc, do mojego serca. Ja w końcu oddycham bez przeszkód. Nie wiem, czemu tak nagle to się stało. Zupełnie nie wiem. Może coś nieopisanego stało się w Bardzie? Ale co takiego? Adoracja? Z resztą, czy to istotne co? Chyba najważniejsze raczej, że już.
Cieszy mnie to bardzo, że akurat na nadchodzący czas, na który czekam CAŁY ROK się to wszystko stało. Pomoże mi to w dobrym podjęciu decyzji o postanowieniu Wielkopostnym. Czy w ogóle jest sens podejmowania postanowienia, w którego realizację nie wszyscy do końca wierzą?? Ja go widzę, reszta mnie nie interesuje. O!
Czekałam na Drogę Krzyżową, na Wielki Post i w końcu się doczekałam. Ja chyba najwidoczniej lubię się zamartwiać, doznawać uczucia uniżenia wtedy, gdy słyszę o poświęceniu Boga dla mnie! On to zrobił dla wszystkich ale przede wszystkim dla każdego z osobna! Chcę kolejną adorację, chcę się stale umacniać, budować... W Nim.
Chciałabym oszaleć z tej Miłości. ;)
Czy swoją drogą jestem szczęśliwa? Czuję, że moje szczęście powraca w pełnym wymiarze. Może jedno ostatnie wydarzenie jakoś je przyćmiewa, ale i to zamartwianie się ma sens.

Na koniec już proszę o modlitwę w intencji Bogu wiadomej. Bardzo proszę...
I wybaczyć mi proszę ten subiektywny wpis!!

06 lutego 2010

Czy kłamstwo może być cnotą?

Jak zwykle będąc w posiadaniu nadmiaru czasu wolnego, za dużo myślę. O wszystkim. Za dużo czytam i się zastanawiam. Czym w życiu człowieka jest kłamstwo? Dla mnie oczywistym jest fakt, że kłamstwa powinno nie być, sama unikam kłamania, nieszczerości jak diabeł wody święconej, widząc w tym wszystko co najgorsze, co obdarte z człowieczeństwa, ale mam świadomość, że i ja kiedyś skłamię, wzbudzona nie wiadomo jeszcze czym, nie raz w życiu skłamałam, to oczywiste. Żyję ze świadomością, że i mnie okłamano, żeby to jeden raz... ;) Te ciągłe zabiegi ludzkie, jakie są dokonywane miliony razy dziennie, czy to w sprawie zdrady, czy jakiejś błahostki typu odpowiedź przecząca na pytanie kolegi, czy widziałeś mecz, gdy w rzeczywistości widziałeś, ale za bardzo on Cię nie absorbował i nie masz ochoty polemizować nad błędami taktycznymi którejś drużyny... Jednak, czy kłamstwo może być popełnione w słusznej sprawie? Czy osoba, która usłyszała straszliwą diagnozę dla siebie, że być może za miesiąc umrze, albo że dosięgła ją jakaś choroba, bliżej nie zdefiniowana, czy na pytanie bliskich: "co się stało, jak wyniki?" ma ona obowiązek powiedzieć to, co usłyszała od specjalisty? Czy wielkim wykroczeniem wobec moralności byłoby kłamstwo z rzędu tekstów mało znaczących, rzucanych na odczepne, by uspokoić? Długi czas się nad tym zastanawiałam, czy takie kłamstwo z w jakimś tam stopniu troski o najbliższych jest wytłumaczalne i moralnie etyczne? Biorąc pod uwagę aspekt cierpienia... Pierwsze cierpienie jakie można wziąć pod uwagę, to cierpienie bliskich wraz z obserwacją, świadomą obserwacją, utraty zdrowia i życia kogoś z rodziny, przyjaciół. Drugie cierpienie wywodzi się z żalu, "a dlaczego on/ona mi nie powiedziała, nie zdążyłam się pogodzić z nią na czas...", kolejne cierpienie to zachowanie całej tej przerażającej, wręcz destrukcyjnej wiedzy u siebie samego, brak osoby, której można by powiedzieć o swoim bólu, strachu, obawach... Nieważne, jakie są przyczyny chęci zatajenia prawdy... Czy w ogóle kłamstwo jest potrzebne? Może owszem, często jest strach przed prawdomównością, ale on się bierze z naszych słabości, czy raczej z troski o kogoś? Zależnie od sytuacji.
Dla mnie, jako Katoliczki pewne jest jedno - kłamstwo wzięło się z grzechu pierworodnego. Zapoczątkowało się w rajskiej krainie nieskalanej dotąd obłudą, kłamstwem, grzesznością. Sama obserwując to, do czego może doprowadzić niewinne kłamstewko często wolę je odstawić na boczny tor, albo najlepiej, chciałabym by kłamstwo i obłuda zniknęły ze świata, ale tak się nie da. Wiem, że nie da się dzisiejszemu człowiekowi obejść, niestety...

Czy kłamstwo nie jest jakimś ludzkim odruchem ku ratowaniu własnego dobrego imienia? I czy można skłamać samemu sobie??Jeśli tak, czy to nie jest kłamstwo doskonałe, uwierzyć we własne, wynaturzone myśli? I kiedy wyznanie prawdy jest zaliczane do czynu odważnego, czynu mądrego, a kiedy do próby zatajenia prawdy i ostatecznie kapitulacją i wyznaniem prawdy w celu oczyszczenia swojego sumienia? Co może spowodować o wyższości jednego kłamstwa nad drugim? Czy nie jest tak, że każde kłamstwo jest moralnie nieetyczne i jest grzechem? Według mnie nie ma reguły, jakiejś ustalonej normy na to, co zalicza się do kłamstwa chwalebnego,a co do gorszącego... Czy w końcu dobrą postawą jest przyjęcie zakłamania człowieczego jako panującą normę od początku istnienia naszego gatunku? Czy to nie jest typowo wygodnickie stwierdzenie, że tak już to jest i nic na to nie poradzimy?? Może powinno raczej ono brzmieć: to my ludzie sami wyskoczyliśmy z obłudą do społeczeństwa, więc od nas też zależy użytkowanie tych osobliwych "faktów" ? Moim skromnym zdaniem, właśnie z takiego założenia powinniśmy wychodzić, ale jest nam do tego zbyt daleko, przez lenistwo, toteż spływamy z nurtem rzeki ludzkich meandrów życia...

Swoją drogą, już trochę mniej tematycznie... Uwielbiam momenty, kiedy idę gdzieś po mieście, albo jestem za miastem, obcuję z naturą, z moimi myślami i słyszę, że komórka trzeszczy słabym pomrukiem agonii baterii. Uwielbiam czuć ulgę, mówiąc : "bo bateria siadła", wiedząc, że mówię prawdę! Szalenie jestem uzależniona od komórki i szalenie chciałabym ją wyrzucić w jakąś niezglebioną czeluść. Ale się nie da, bo już słyszę te pretensje: dlaczego nie odebrałaś, nie odpisałaś... Ułomność dzisiejszego dnia...Kupienie komórki to jak wyhodowanie własnymi siłami, z własnym zaangażowaniem jakiegoś potwora zjadającego nas od środka. Pielęgnujemy ją, kupujemy nowsze modele, doładowujemy stan konta... a potem czujemy się zniewoleni i przeklinamy tę jedną decyzję za dużo w naszym życiu ;)
Pozdrawiam czytelników serdecznie! ;]

27 stycznia 2010

Kimże jesteś człowieku??

Chyba najgłośniejszym echem to pytanie rozeszło się sześćdziesiąt pięć lat temu... . W normalnych warunkach dzień, jakich pełno w kalendarzu. Być może padał śnieg, świeciło słońce, odkryte części ciała przechodniów gryzł siarczysty mróz. Większość z nich narzekało, bo nie było tak, jak być powinno według ich upodobań. Tylko dla pewnej grupy ludzi te kwestie tego dnia nie były istotne. Jechali na drewnianych wozach, przy lichej pogodzie... Po raz pierwszy od kilku lat mogli poczuć na swoich wychudłych twarzach uśmiech, a w nosie nie przenikało ich powietrze zmieszane z wonią spalonych zwłok.Byli wolni, choć w zasadzie ich dusze już błądziły gdzieś obok ich wyczerpanych szkieletów spowitych skórą, zamiast twardo spocząć w swym właścicielu... Nie stać ich było na radość, gdyż mieli w sobie strach. Wrodzony przez te wszystkie dni, obawę o to, co będzie za moment. Zachowywali się tak, jak zlękniony pies na widok ręki właściciela, którą kiedyś mocno dostał. Na samą wizję powrotu hitlerowców kulili się w sobie, chcieli uciec, zniknąć.
Kim byłeś, Hitlerze, by móc tak znienawidzić, by chcieć zgładzić cały lud? Lud wszakże wybrany. Czy "tylko" antysemitą, czy wrogiem człowieka? Czym sobie zezwoliłeś na podział świata na rasę panów -aryjską i resztę, która jest nic niewarta? I znów, kto pozwolił ci na pogrupowanie twoich więźniów na zdatnych na męczarnię i tych niepotrzebnie zajmujących miejsce w barakach?
Pamiętając obrazy z Stutthof i ten specyficzny, wszechobecny zapach, ten mistycyzm, to "usakralnione" miejsce zagłady... Nie potrafię pojąć jednego... Gdzie w tym wszystkim miejsce na człowieczeństwo.. Gdzie jest człowieczeństwo oprawcy, i wobec jakich wartości zakopał on człowieczeństwo tych milionów ludzi...

W obliczu bezradności cóż pozostaje...Chyba tylko pokorny Kadysz za dusze zmarłych z rąk obozowych oprawców...

"et d'attendre en paix votre divin secours..."

17 stycznia 2010

o planach na przyszłość

Chyba każdy je ma. Te drobniejsze ale też i te obszerniejsze. A jak jest z ich realizacją? Może układamy swoistą wieżę Babel, niejednokrotnie próbując coś zyskać bez pomocy i zaufania do Boga? Próbujemy coś zrobić potajemnie, łudząc się, że On tego nie przyuważy. Próbujemy sami sobie dać radę, uważając, że Bóg jest nam do tego niepotrzebny. I znów na tym upadamy. Po raz kolejny. I znów i znów... Bo jesteśmy stworzeniami egoistycznymi. Wraz z grzechem Adama i Ewy w naszych mózgach pojawiła się pluskwa, która mówi nam, że sami wszystko zrobimy najlepiej!Ja wiem lepiej co dla mnie dobre, ja wiem lepiej jak się ubrać, co zjeść...
Dlatego też staram się nie planować zbytnio za wiele. Bo czy moje człowieczeństwo, grzeszność pozwoliłyby mi coś budować, coś pięknego i trwałego, spełnienie moich marzeń, wraz z Bogiem non stop? Obawiam się, że nie.
Owszem, mam marzenia, napisać i wydać książkę, wyjechać na misje, poznać mężczyznę, który zapewni mi to, czego potrzebuję w związku, założyć z nim kochającą się rodzinę. Wyjeżdżać w góry i tam spędzać wspaniałe chwile. Ta lista tak na prawdę nie ma końca. Ale czy jest sens mobilizacji do wykonywania tych czynności już teraz, tu, z góry wiedząc, że jak zacznie mi się samej udawać, to Boga zostawię po drodze i pozwolę Go sobie zbyć z tekstem : Jak już zarobię pierwszy milion, to zbuduje Ci kościół i do Ciebie w nim wrócę? Jakoś nie rozumiem ludzi, którzy planują sobie nadmiernie przyszłość. Z góry zakładają, że będą kimś tam, wtedy i wtedy założą rodzinę, a za parę lat to już będzie skakać wokół nich rozbawiona gromadka dzieci. Owszem, to są marzenia, ale nie opierając ich na Bogu taka osoba może przeżyć wstrząs w momencie, gdy dowie się o bezpłodności swojej, lub partnera. I wtedy nici z dzieci i pretensje do Stwórcy :A przecież chciałem mieć dzieci, tak wiele wymagam? Człowiek pokładający nadzieję w Panu nie powie: chciałem mieć dzieci, tylko prosiłem Cię o nie. Prosiłem Cię o błogosławieństwo w postaci moich dziatek. Jeśli bezpłodność stanie mi na drodze, zaopiekuję się jak własnym - dzieckiem innej matki, która go nie mogła wychować! Pokocham jak własne, obdarzę je miłością. Pogodzę się z nie moją, ale Twoją wolą Panie!
***
Chciałabym napisać i wydać książkę. To jest moje marzenie. Nie chcę myśleć, czy mi się uda, czy nie. Po prostu piszę, kiedy czuję, że napiszę coś sensownego i opartego na mojej moralności. Nie chcę pisać zbyt wiele, na siłę, by jak najszybciej się sprawdzić. Ponadto nie wierzę za bardzo w samo to, że ktokolwiek chciałby wydać ten grafomański esej. A może inaczej. Próbuję to wszystko oddać Bogu, żeby On wybrał dla tego mojego planu stosowną drogę. Nie zamartwiam się tym, czy moja proza pójdzie do mojej szuflady i będzie dla znajomych, gdy będą chcieli się ponudzić, czy też będzie bestsellerem na skalę co najmniej Polski. Teraz najważniejsze jest to, że spełniam się pisząc każdą kolejną linijkę tekstu. Spełniam się wymyślając fabułę, choć ją tak na prawdę wymyśliło już życie. Może ostatecznie jak nic się nie uda, odcinkami będę ją dodawać na bloga. I nic się nie stanie złego przecież. Wola Boża.Może komuś podejdzie to pod obojętność przyjmowania Życia. Ale bynajmniej nie jestem obojętna wobec mojej przyszłości, wzbudza ona emocje i to jeszcze jakie! Ale nie planuję po to, by planować, tylko planuje wtedy, kiedy ze strategicznego punktu widzenia jest to potrzebne.

Panie Boże, żeby moje ambicje nie przerosły Twoich planów...

10 stycznia 2010

o naturze ludzkiej

Niewątpliwie, w dzisiejszych czasach istnieją typowe wzorce na to, czy ktoś jest męski, kobiecy. Pomimo tego, że dla każdego jest to kwestia osobista, jak z resztą wiele innych płaszczyzn życiowych. Kobieta powinna leżeć i pachnieć, powiedzą jedni. Powinna nosić obcisłe ubrania, by uwypuklić czym może zafascynować mało potrzebującego do szczęścia mężczyznę. Owszem, można na to spojrzeć inaczej, że już od starożytności było wiadomo, że samiec homo sapiens jest wzrokowcem, że widząc szerokie, kształtne biodra kobiety i obfity biust widzi przyszłą dobrą matkę jego dziecka. Może jest to logiczne wytłumaczenie dla bycia wzrokowcem wśród mężczyzn. Mogą przecież to sobie tłumaczyć za, notabene, ich wrodzony instynkt! Ale powróćmy do tematu. Jaką dziś trzeba być kobietą, by być uznaną za kobiecą? Długie włosy, ( nie wspominając o nogach!!) wcięcie w talii, zadbane dłonie... Stop! A cechy charakteru? Czy również i ja uległam złudzeniu dzisiejszych czasów? Otóż odnoszę wrażenie, że kobiecość zawarta jest w wyglądzie, mniej w charakterze. Byleby nie przeklinała, nie była wulgarna... A iluż to mężczyzn o kobiecie wyzwolonej, która nie omieszka użyć łaciny chociażby przy niepowodzeniu powie, że z racji pięknego spojrzenia jest ona piękna?? Czemu piękno kobiece, jest ulokowane w wyglądzie? W tym, co zewnętrzne...
A co z męskością? Mężczyzna musi być twardy, stanowczy, zdecydowany... Dawniej tylko twardym uchodził mężczyzna, który zabił niedźwiedzia, uchronił swoją damę serca od niebezpieczeństwa, samemu zagrażając swojemu życiu... Dziś twardy to ten, który nie płacze, ok. Dziś twardy to ten, który... Po rozstaniu z ukochaną nie powie, że mu źle, że go to boli. Ba, powiem więcej, twardy to taki, który podczas związku "nie ma czasu i ochoty" na "typowo kobiece" ckliwości. Zdecydowanie i stanowczość? Łącząc ze słowem "mężczyzna" wypada powiedzieć tylko - archaizm. Dziś o mężczyźnie niezdecydowanym, niestałym, kobieta powie enigmatyczny, tajemniczy... Pociągający! ... że kobieta zmienną jest, to wiadomo, ale dziś takich mężczyzn chcą, o zgrozo, kobiety. Bo je to... irytuje, intryguje, aż w końcu ona zauważa, że przeistoczyło się to w zauroczenie.
A czym jest według mnie, subiektywnie już, zatraceniem kobiecości / męskości? Wyzwolenie. Wyliczanie nowych partnerów, często seksualnych... Mówienie o ślubie per papierek.
Również kontakty seksualne w dzisiejszych czasach są dostosowane do realiów. Oglądając program o średniowiecznym etosie... Pomyślałam sobie... A gdyby tak ludzie zatrzymali się na tamtym etapie seksualnej ewolucji??
W skrócie wyglądało to tak, że nagość im była obca, stosowali kalendarzyk małżeński, który uwzględniał celibat w niedziele i święta. Inna pozycja niż "na misjonarza" była grzechem! Nie mówiąc już o mnogości partnerów itp... Oczywistym było, że seks po ślubie i takie tam. Może gdyby dziś choć zalążek tych zasad się zachował, uniknęlibyśmy bezmyślnych stwierdzeń, że seks jest dla ludzi i że nie warto z tym czekać do ślubu. Czasami mam wrażenie, że Ci, co tak uznają, a choć w odrobinie rozumieją decyzję danej osoby o czystości przedmałżeńskiej, próbują takimi stwierdzeniami się sami usprawiedliwić, że nie tylko oni nie są w stanie powstrzymać się od pożądania silniejszego od rozumu. "Ty również wymiękniesz, seks przecież jest czymś ludzkim, czymś naturalnym..." Abstrahując od tego, powracając do średniowiecza, oczywiście żartowałam z propozycją powrotu do tamtych schematów. Ale chyba tamte czasy, tamten etos daje nam przekonanie, że jednak się da wytrzymać... Owszem,dzisiejsze czasy są chorobliwie przesiąknięte seksem, wśród młodych ludzi nie ma już praktycznie żadnych tematów tabu. Tylko, że człowiek ten sam...