28 grudnia 2009

nicość czasu.

Znowu to samo. Oczekiwanie nerwowe na magiczną północ tylko po to by wykrzyknąć z właściwą sobie euforią :happy New Year! Znów nie wiadomo jakie spędzanie tego czasu, byleby zabalować, byleby cieszyć się z tego, że czas płynie. To chyba jedyne święto, które uczy radości z tak wielkiego banału, jakim jest ucieczka nieustająca czasu! To tak, jakbyśmy cieszyli się z tego, że kupiliśmy nową sukienkę, kubek, czy pomalowaliśmy sobie ściany na inny kolor. Zabawne jest w tym wszystkim to, że niby naliczanie naszego czasu jest od Narodzin Chrystusa, które to święto obchodzimy z wielką pompą, niekoniecznie właściwą momentami do charakteru owej rocznicy, a tu nagle taki kwiatek wyskakuje, że świętujemy jakoby Jego narodziny po raz drugi, w całkowicie odmienny sposób, konsumpcjonistyczny, dziwny? Rozumiem, zmiana kalendarza, błędy w obliczeniach o astronomicznym wymiarze… Ale po cholerę świętować błędy? Nie, ja nie mam wcale nic przeciwko zabawie sylwestrowej, człowiek musi się wyszaleć. Niech będzie taki jeden dzień w roku na upust napięcia bez-zabawowego w czasie Adwentu, piątków, Wielkiego Postu… Co z tego, że trzy czwarte wiernych, statystycznych wiernych, tym czasie i tak było na imprezie, jakkolwiek by nie nazwać zabawy. Co więcej, sama pewnie na swój sposób, za pomocą ckliwego charakterku się wzruszę, że znów kolejna kreska życia za mną, że to w tym roku niby wkroczenie w inny wymiar rzeczywistości… Tylko właśnie tu mi się pojawia problem – po co? Mawiają, że szczęśliwi czasu nie liczą, więc wychodzi na to, że najwyraźniej jestem zbyt szczęśliwa, by zatrzymać się w tym dniu i obmyślać jakieś postanowienia na rok przyszły, by zamartwiać się tym, że słodkie czasy tego roku minęły i nie wrócą… By ekscytować się tym, że zamiast 09’ będzie już 10’. Absurd i proza życia. Niestety. Może i czas na zestawienia roku minionego, by choć w odrobinie przemyśleć, zatrzymać się nad własnym życiem? Wyliczenie tego, co było dla mnie istotne, takie najistotniejsze??
Może i warto powiedzieć o tym, że poznało się wielu ludzi. Ci ludzie okazali się być osobliwymi charakterami, od cichych, po wygadanych, próbujących zaimponować do naturalnych, będących sobą. Nie będę wymieniać po imionach, nie będę wyszczególniać. Dzięki chyba każdej nowo poznanej przeze mnie osobie coś zrozumiałam, coś mi każda persona do mojego życia wniosła. Były sytuacje zabawne, które pamiętam po dziś dzień, choć wydarzyły się ponad rok temu. Będąc osobą sentymentalną, zaglądając do archiwum chociażby na naszej-klasie, wzruszyłam się czytając na nowo wiadomości od pewnej osoby, bliskiej mi. Wtedy byłam całkowicie inna, skupiałam się na czymś innym, z rozmów wyciągałam coś, co chciałam, a reszta była czymś, czego nie mogłam odczytać do końca, bałam się. Dziś znając tę osobę bliżej, czytając te wiadomości uśmiecham się od ucha do ucha jak idiotka patrząc się w monitor, bo dopiero teraz, po tym roku te wiadomości i niektóre sytuacje, które wydarzyły się ostatnio, utwierdziły mnie w pięknym przekonaniu. Jest również i drugie przekonanie, a raczej wniosek. Otóż odniosłam wrażenie, że Bóg doskonale wie, jak mają dojrzewać nasze znajomości, w jaki sposób, jak ewoluować. Kieruje nimi i choć my się w pewnym momencie wkurzamy i mówimy sobie, ŻE TO WSZYSTKO BEZ SENSU, to On pokazuje nam, że te wszystkie zabiegi z pozoru utrudniające relacje były bardzo potrzebne, by na przestrzeni czasu wszystko to zrozumieć, znaleźć drugi wymiar znajomości, przybliżyć się, nauczyć również cech, których być może czasem nam brakuje, w moim przypadku była to cierpliwość… ;) I choć teraz niektóre wiadomości, po upływie czasu są bardziej szczątkowe, mniej szczegółowe, bez emocji, fanfar i słodkich tekstów, bez referatów i obszernych wywodów na pewne tematy, albo długich odpowiedzi na proste pytanie: co tam?, to teraz właśnie dzięki takiej zmianie widzę, że to wszystko istotnie, było potrzebne. I nie świadczy to w żadnej mierze o braku zainteresowania, o jakiejś nudzie…
Fascynacja drugim człowiekiem, jego psychiką, jego duszą i tym co jest JEGO również pociągało mnie w tym roku do poznawania go. Do szukania Boga w nich. Dostrzeżenia tej pierwotnej natury stwórczej. To taka cecha nie tylko znajomości z tego roku, to nie oznacza, że pierwszego stycznia 10’ zaniecham tego, nie, absolutnie. Tylko w ciągu tego roku strasznie się to rozwinęło. Może w jakiś sposób zadziałało dojrzewanie, powolne, w strefie duszy? Takie przemiany po prostu się czuje. Mimo tego, że niektóre cenne znajomości musiały mieć swój kres, musiały „finiszować” to i tak cieszę się ze wspomnień. W przypadku jednym, cieszę się ze wspólnie spędzonych dni, przegadanych nocy, gdy powinno liczyć się co innego, z tego, że mogłam poznać smak miłości, ciepła, właśnie wtedy kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Z tego, że wyzbyłam się kompleksów co niektórych. Właśnie dzięki tej osobie. I wiem, że nie potrafiłabym zapomnieć, znienawidzić, wykreślić. Może powoli we mnie przemiana trwa, gdy miłość zmienia się w miłość czysto przyjacielską? Może jestem stworzona do całkowicie innej miłości?
Bóg tylko wie… =)
Nie chciałabym powiedzieć, że poznanie któregokolwiek człowieka było niepotrzebne. Każda taka znajomość, choćby najdrobniejsza, czegoś mnie nauczyła, w pewien sposób doświadczyła. Bez tego ten rok, który powoli schodzi z kartek kalendarzy, byłby wybrakowany.
Tak, istotnie mogę powiedzieć, że spotkałam Jezusa. Ile to razy… Czy to wieczorem u siebie w pokoju, czy w kościele na mszy, na modlitwie w ciszy i skupieniu w pustej kaplicy, czy to w drodze do szkoły, w autobusie, a w końcu w drugim człowieku… W niektórych szybciej, w niektórych trudniej, później. Dzięki odnalezieniu tego uśmiechniętego oblicza Boga w ich obliczach nawiązały się kolejne, piękne znajomości, trwałe, miejmy nadzieję… Dziękuję Jezusowi za to, że dał mi się poznać w Nich. Dziękuję za to, że dzięki Jego obecności Oni odważyli się, by mnie spróbować poznać, bo to bardzo istotne. Choć często trudne, poznać takiego dziwaka, chcieć poznawać i nie zrazić się do dalszego działania. ;)
Ogółem stałam się na nowo innym człowiekiem. Zaczęłam wyszukiwać czegoś pięknego, wartościowego w czymś, co jest ogólnie skazane na porażkę w takich badaniach. Oglądając filmy, czytając książki, czy słuchając muzyki zaczęłam wyciągać takie uniwersalne wartości. Z banalnego filmu akcji wyciągnęłam coś, co mnie zafascynowało, coś, co mi dało myśleć. Dziwaczeję!
Kończę. Lange ist nicht ewig. ;)

25 grudnia 2009

anty świąteczny protest - song!

Może i nie będę dziś śpiewać, z jasnych względów, bo nie potrafię, ale jest dziś szczególna noc, gdy to Jezusek Malusieńki przychodzi na świat po raz... 2010? Coś około tego, gdyż wiadomo, że to data wielce umowna. I On przychodzi sobie na świat, płacze, drze się jak każde inne niemowlę. Maryja z Józkiem płaczą łzami szczęścia i bólu, gdyż wiedzą, że ich Syn jest zapowiedzią zmian, zapowiedzią ich cierpienia. Jakby nie patrzeć, oboje nie są w pełni świadomi co ich czeka - żyją w błogiej nieświadomości jutra. Dlaczego więc my, którzy wiemy jak ta opowieść się zakończy, a raczej jak będzie przebiegać, bo to pobudza aspekt cierpienia w żywocie Chrystusa, jesteśmy nastawieni na wielką niepojętą radość w święta, bo przecież nam się należy, bo trzeba się cieszyć, trzeba być bardzo radosnym... Każdy z nas ponosi na swoich barkach swoisty krzyż przeżyć, wspomnień, bólu. W te dni cieszymy się na wieść tego, że "narodził się" Emmanuel, ale wiemy, ile On dla nas wycierpi! Dla mnie niepojętym byłaby bezgraniczna radość z rzędu " nie myśl o smutkach, carpe diem itp". To takie ... proste. Takie niepełne. Postaci Zbawiciela nie potrafię sprowadzić do poszczególnych Jego poczynań, ale opieram się na tym wszystkim, co się dokonało. Porównując do życia naszego... Nie potrafię się bezgranicznie oddać radości, świątecznemu nastrojowi, czy "rodzinnej' atmosferze, tym bardziej, że takowej nie mam, jakby nie patrzeć. Tradycją jest pokłócić się choć raz, popłakać się i przepraszać. Takie pojednanie last minute. W ten dzień, wigilijny, świąteczny uzmysławiam sobie także, choć zupełnie niepotrzebnie, o tym wszystkim co się działo, o tym, co mnie bolało, co chciałabym zmienić. Tematy poruszane przy stole są stricte raniące, bo jeśli padają pytania do rozwódki, co u jej byłego męża, albo do córki, do której ojciec się nie odzywał dwa lata, czy w końcu się odezwał, nijak ma się do tworzenia rodzinnej atmosfery. A być może to właśnie czyni taką typową dla mojej rodziny atmosferę? Właśnie w takich chwilach, w zaciszu pokoju, przy cicho pracującym procesorze komputera zdaję sobie sprawę, że moje święta nie są złe, są podobne do tych, które przeżywali Józef i Miriam w stajence. Taka parafraza rzeczywistości, przeniesienie w czasie.


***

Abstrahując od wywodów, które zaczynały się sklejać w jedną kulkę pędzącą w dół, widzę jak tegoroczne święta są inne od pozostałych. Widzę, że nigdy dotąd nie zdarzyło mi się po prostu wyjść z domu w ten dzień o 22, by spotkać się ze znajomym. Nie zdarzyło mi się tak miło tego wspominać ( bo w zasadzie nie było wcześniej czego). Wyszłam, a teraz tu jestem, jest kwadrans po północy i bynajmniej nie jestem na Pasterce. Tylko po to, by nie zakłócić rodzinnej atmosfery, by nie narazić się babci na docinki i mało trafne riposty przez co najmniej tydzień, w skrajnych przypadkach słyszałabym te narzekania za rok… Tylko dlatego, że nie mieszkam tam, gdzie dawniej. Trzy minuty od kościoła… O ileż łatwiej byłoby po prostu wyjść domu. I wrócić, po półtorej godziny. Teraz „zaledwie’’ 20 minut drogą, której nie znam, do kościoła, w którym nigdy nie byłam. Pięć minut mniej do „mojej” parafii środkami komunikacji, które i tak już o tej godzinie nie jeżdżą. Nieludzkim zachowaniem byłoby zamówienie taksówki. Taksówkarz ma swoje święta, niech je przeżywa w jak najmniejszym zapracowaniu… Czuję się czasem bezwstydnie bezradna. W pewnych momentach czas mógłby nie istnieć… Bo niby szczęśliwi czasu nie liczą, ale jednak im ten czas upływa dwukrotnie szybciej… Niestety… Chciałoby się powiedzieć „Chwilo, trwaj”, a ona ucieka w bezgraniczną otchłań bez-czasu.

Jako, że już czas mnie nagli, a myśli mam zbyt wiele, by je spisać, a niektóre są zbyt „moje” by je tu napisać. W każdym bądź razie wiem, że nasze szczęścia jednocześnie doprowadzają nas do obłędu, do takiego stanu, w którym tracimy pewność siebie i napełniamy się niepewnościami, wszelakimi… Tego nie lubię w radości. Tak, radość niewątpliwie niesie za sobą zmartwienie.

Kończę. Coś mnie dziś nawiedziło, a może pozwoliło na takie myśli. Może pewna sytuacja natchnęła… Nieistotne, bo niepewne! ;)

Życzę błogosławionych świąt. Rodzinnych na sposób taki, jaki to jest w Waszej rodzinie, bo to pozwala na zatrzymanie się w czasie i kontemplację nad Waszymi więzami. Tego, by Jezus prowadził Was drogami specjalnie dla Was wybranymi, byście Mu się w pełni ufności oddali.

Dobrej nocy, Bożo-narodzeniowej Nocy.... ;) Cichej Nocy, świętej..

11 grudnia 2009

inspirując się życiem...

Czy do życia potrzebna jest inspiracja? Jeśli tak, to co nią może być?
Ostatnio coraz częściej przychodzi mi myśleć na ten temat, po co mi inspiracja, co lub kto nią jest w moim życiu?
Byłoby wspaniale inspirować się łykiem czarnej herbaty, jak zapewniają nas producenci jednej z reklam. Byłoby się jeszcze lepiej, jakbyśmy odnajdywali tę Siłę bez niczego. Tak po prostu. Chyba właśnie w tym momencie sama sobie odpowiedziałam, pisząc nieświadomie Siła przez duże "S".Zabawne.
Czuję się, zapewne śmiesznie i absurdalnie to zabrzmi, zmęczona życiem. Tylko nie w sposób, w jaki bywają "zmęczeni" dzisiejsi subkulturowcy, ludzie z showbiznesu... Mnie nie bawi zabawa w Siłę Stwórczą, nie bawi mnie wyliczanka życia i śmierci. Nie chcę stracić życia, a nawet paradoksalnie, chcę je bardziej wykorzystać, chcę je podziwiać, cieszyć się z niego... tylko właśnie,w wykonalności już nie jest tak łatwo. Chcę, by powróciła dawna Monika. Bezwzględnie i niezaprzeczalnie. Może moje zachowanie i brak chęci do czegokolwiek to wynik jesiennej depresji, modnej choroby 21 wieku. Bo jeśli coś na jesień idzie źle, to zganiamy to na jesienne chandry, depresje... W zimę stajemy się istnymi homeopatami, b tu mnie boli, tam za zimno... za ciemno. Na wiosnę znajdujemy wiosenne przesilenie, a w wakacje za wysoką temperaturę. Co ciekawe, ten mechanizm jest czymś podświadomym i wręcz wrodzonym u człowieka współczesnego.Czuję się właśnie zamknięta w tym systemie, co do każdej godziny moje najbliższe są już z góry przewidziane przeze mnie samą.Najprostszym sposobem na zapewnienie sobie zmiany jest zaprzestanie brania Gutronu tudzież Betasercu, wtedy moje życie to istna, rzeczywista kolejka górska. Górska, czemu akurat tego epitetu użyłam? Niezmiennie tęsknota na Podhale wzrasta, z zastraszającą siłą w zastraszającym tempie. Ile skłonna byłabym zrobić dla choć jednego dnia w górach, na szlaku tak jak dawniej, to niepojęte, aż się tego powoli zaczynam bać. Staję się nieobliczalna moralnie, haha. ;)
Zaczynam się cieszyć naprawdę szczegółami - temperaturą na termometrze, zapowiedzią śniegu, świąt, tego, że za 13 dni On przyjdzie ponownie. Tego, że jest obietnica świąt rodzinnych, co z tego wyjdzie, się zobaczy. Tak patrząc na przestrzeni czasu zaczynam znajdować cechy, do których wrócić bym nie chciała, momenty w życiu, które były trudne ale i przełomowe. Nie chciałabym za nic cofnąć się o parę miesięcy wstecz i znów zmagać się z niepewnością, nieśmiałością, z ogromną euforią po dajmy na to pewnym spacerze. I pomimo tego, że napisałam kolejną notkę bezwartościową, z brakiem punktu do zaczepienia, brakiem konkretów i konkretnego tematu... Pomimo tego, że zaczynam bredzić, stałam się na dziś wyjątkowo bardzo dużą grafomanką, taka, która nie uważa na poprawność, na przekaz. To się robi niebezpieczne, dla mnie przynajmniej. Właśnie w czymś takim wyraża się moja niechęć do życia tego które teraz mam, chcę nowości, świeżości, radości. Choć czerpię radość z drobnostek, chcę móc przestać myśleć o przeszłości o śmiało wkroczyć w nowy czas, miejmy nadzieję lepszy. I powoli dopinam projekt świąteczny redaktorski. Będzie dobrze. Musi być dobrze.

MONIKA, OPAMIĘTAJ SIĘ!!! ;)

26 listopada 2009

Ratunku, nie jestem sobą... (erste Hilfe)


Otoczona wszystkim, co niemieckie. W niegdyś niemieckim mieście zamieszkała. Niemieckie samochody, nazwiska... Niemiecki język w uszach.
Decyzje, których dawniej bym nie podjęła, inaczej - bałabym się.
Bez-ogródkowa szczerość. Chyba o to w życiu chodzi... Ale czasem zadziwiam pod tym względem samą siebie.
Wielkie lenistwo i brak samozaparcia do czegokolwiek. Brak perfekcjonizmu.
Brak empatii.
Od dawien dawna chce to wszystko zostawić i uciec, gdzieś, skryć się. I często tak też robię, wychodzę z domu, by nie siedzieć i nie widzieć tego. By nie czuć. Paradoks, wychodzę, by poczuć. Ale co poczuć... Zależy, od sytuacji, od osoby... Coraz częściej czuję ciepło. Od ludzi. Albo przynajmniej próbuje sobie je wmówić.
Bycie chamskim - czy to nadal ja?
Poruszanie tematów stricte nie moich. Zapoznawanie się z tym wszystkim, na siłę...
W końcu chcę do swoich. Tęsknię za dawną ja... Ona chyba już nie wróci, niestety. Choć i ten okres w moim życiu zmienił, na lepsze. Dodał mi odwagi w działaniu, braku bierności.
Dodał wiary, choć ją wypalał od tyłu, po cichu.
Jestem zimna, czasem bezwzględna. Myślę, że to uda mi się zmienić, zmieniam to.
Bardziej wyrachowana? Tak, tak to mogę nazwać. Czy tę cechę nabywa się wraz ze zdobywaniem kolejnych "leveli" życia? "Bo już to przeszłam, wiem jak to jest.... nie warto tak czy tak robić, nic się nie zmieni... "
Neguję slogany, których byłam wyznawczynią. Wielka miłość na wieki?? A kto mówi o miłości, kto buduje na tak kruchej skale? Chyba przez dość długi czas do nikogo nie powiem "kocham Cię". Mogę powiedzieć do Boga, mamy... d rodziny, najbliższych przyjaciół. Ale nie do mężczyzny. Nie wyobrażam sobie, że jeśli nawet świat mógłby zawirować na punkcie jednego, powiedziałabym mu, że go kocham... Nie nie nie... Czyżbym w tym momencie użyła zaprzeczeń Piotrowych, trzykroć nie? Boże, oszczędź mnie od tego uczucia, jeszcze nie teraz... ;)
Lubię język niemiecki, słyszany od jednej osoby, to nie powinno nikogo dziwić... Co z tego, że w domu rodzinnym na święta, gdy babcia przyjeżdża używamy wszyscy na wyrywki tego języka. Niestety. A może i stety?

"Uchroń..." ;)


***

Zaczynam zauważać dobre strony, pozytywne dla otoczenia, mojej KWC. Dzisiejszy wieczór bardzo do mnie przemówił... Dzięki temu doświadczeniu, naprawdę coraz częściej spotykam Boga, słyszę Jego odpowiedź i zawołanie. A co lepsze, coraz więcej widocznych dla mnie znaków Jego ingerencji w moje życie...

10 listopada 2009

Coraz bliżej... "wydatków obcowanie".

Coraz bliżej...
Wydatki.

Specjalnie sparafrazowałam słynną ramówkę CocaColi... Nie lubię świąt jako takich. Tych pisanych z małej litery. Wręcz mam uraz. Ta radość, taka jest napędzana poprzez reklamy w telewizji, neony w kształcie choinek, gwiazdek... Świetlówki dają nam coraz to wyraźniejszy sygnał o tym, że święta zbliżają się nieuchronnie... Szare miasta rozbłyskują się setkami, tysiącami, ba, milionami światełek. Wszyscy sztucznie się uśmiechają, w nerwowym poszukiwaniu prezentów dla znajomych, bliskich. Przecież o to chodzi w tym wszystkim, reklama musi być jak gąbka w kształcie choinki, zanurzona w olejku sosnowym- przesiąknięta "świętami"... bo czymże byłby ten czas niewykorzystany przez media, przez producentów.... Rodzina nagle się jednoczy, są pojednawcze gesty, życzenia szablonowe, teraz już modne przez smsa ze ściągniętym tekstem ze strony internetowej... To wszystko jest takie... sztuczne? Tak, mam wrażenie,że w te dni sztuczność dzisiejszego świata, plastikowość piętnuje się jeszcze silniej niż dnia zwykłego. To paradoksalnie w te dni, ludzie biedni, opuszczeni, pomimo być może radości na wspomnienie co działo się lat 2000 temu, czują nieopisany ból, być może zazdrość... Czują się prawdziwie opuszczeni, bo wcześniej nie mieli na to czasu, by spocząć i myśleć... By obejrzeć w kolorowym świecie za szkłem jak przeżywają święta inni, jak życzą radosnych, zdrowych, rodzinnych świąt... Jednocześnie wiem, że ten nastrój iście rodzinny, sielski chodzi za mną od września. Być może z chęci odpoczynku dłuższego. Czasu dla siebie, dla Boga, czasu na rekonwalescencję umysłu, duszy. Jednocześnie wzruszam się jak rok temu, dwa lata temu na dźwięki polskich kolęd, te zagraniczne wprawiają mnie w radosny byt ducha... Jednocześnie chcę zasiąść do wspólnego stołu pachnącego siankiem, chcę wspólnie symbolicznie podzielić się opłatkiem ze znajomymi, a w końcu z rodziną... Chcę piec pierniki, strucle makowe, kleić pierogi, uszka... Chcę ubierać żywą choinkę, w ozdoby robione przeze mnie w dzieciństwie, w niekompletne bombki, w aniołki wycięte dwa lata temu, gdy święta były inne... gdy byłam ja i mama. Chcę przyozdobić drzewko swoimi emocjami, tak! Chcę życzyć bliskim z całego serca nie zdrowych, radosnych świąt, ale pięknego życia, by ich powołanie się wypełniło. Nie tylko w te parę dni... We wszystkie dni. Chcę zobaczyć kiczowatego pana przebranego za Mikołaja. Kocham te dni i jednocześnie nienawidzę... Gdy w październiku zobaczyłam świąteczną wystawę, dodam, że na początku tego miesiąca... Nie wiedziałam co o tym myśleć. Było to dla mnie co najmniej niesmaczne. Gdy parę zaledwie dni po 1 listopada aglomeracja centrum handlowego przybrała świetlną osłonkę, załamałam się nad beznadziejnością komercjalizacji tych dni. Które, notabene, nastąpią za dooobry miesiąc. Ale to wszystko jest potrzebne w dzisiejszym, zatroskanym o cyferki świecie. Żyjemy na tym globie z matematykiem, z Małego Księcia. Dorośli nie dostrzegają piękna, prawdy, widzą przez cyfry... Mają takie niewidzialne okulary na oczach. Może to dobrze, że te media nam przypominają co się zbliża, jaki czas... Bo w zapracowanym człowieku często nie można rozbudzić ducha świąt tych Chrystusowych. Zapracowany człowiek mógłby nie zauważyć, że w ogóle te dni zaraz przyjdą... Tak, one zdecydowanie przychodzą po cichu, niczym pierwszy śnieg, delikatnie... ale za to jaki rozgłos towarzyszy temu.

To już drugie święta...

03 listopada 2009


Z jednej twórczej rozmowy. Tekst to moje oryginalne słowa, w cudzysłowie zawarte odpowiedzi współrozmówcy, bez nich następujące zdania traciłyby sens. Dla takich rozmów warto żyć.

pokaże czas... bo czas jest wyznacznikiem wszystkiego. i to kocham i nienawidzę w czasie, że płynie... ale nie przyspiesza, ze jest stały. jak nikt. ani nie przyspieszy kiedy tego chcesz, ani nie zwolni. bo on jest jak narkotyk. myślimy że my wszystko kontrolujemy i dzięki naszej elokwencji jesteśmy zabawni, ale to on w nas działa. a potem nadchodzi kac- moralny. czasu nigdy nie braknie. czas może nam tylko przelecieć miedzy palcami, czas może być niewykorzystany tak jak powinien i wtedy czujemy pustkę. pustka jest sugestią Boga, że nad czymś warto popracować. satysfakcja więc to nic innego jak wypełnienie woli Bożej, jak akceptacja w Jego oczach. ;) i kiedy widzą coś złego, te jego oczy, to wtedy nadchodzi ta pustka. taki alarm. ten alarm jest czymś więcej niż budzik w naszym codziennym życiu, bo gdy się spóźnimy, konsekwencje są o wiele mniejsze niż spóźnienie się do nawrócenia. "a nawrócenie jednej owieczki jest większą radością dla Boga niż z 99 sprawiedliwych". Tak. I każdy z nas jest taką owieczką. Choćbyśmy szli za nim przez długi czas, choćbyśmy od urodzenia nie podążali szlakiem naszego Pasterza, to i tak On po nas wróci i będzie się cieszył, że nas odnalazł. Kocham Go za to..."a on kocha Cię". I Ciebie.Bo moim wielkim marzeniem jest móc Go przytulić, poczuć Jego dobroć i ciepło i usłyszeć, ze jest ze mnie dumny, pomimo mojej grzeszności.Tylko, czasami mam ochotę kłócić się z Nim, za co On mnie kocha... Przecież ja Go traktuję jak wroga, spycham Go pomiędzy inne, mało ważne aspekty mojego życia. A powinien być pierwszy. I jestem przeszczęśliwa, kiedy mogę czuć, że ziarenko Jego, Jego słowa, które niegdyś zakiełkowało w moim sercu, teraz rośnie i chce wydawać owoce. Pomimo tego, iż grunt niedobry. Ale chcę się doskonalić w roli ogrodnika. ;)

24 października 2009

Uzależnienie.


Bóg jest bliżej nas, niż my siebie samych.
św.Augustyn

Uzależnienie nie zawsze równa się odwyk. Jest takie jedno uzależnienie, które mną zawładnęło. Całą mną. Powstał swoisty strach bez tego Narkotyku w moim życiu. Wiedza, że bez niego, bym nie istniała jest przytłaczająca. Ale z drugiej strony, jakby nie patrzeć, dodaje otuchy. Powiecie, że bredzę? Nic z tych rzeczy. Mogłabym zacytować fragment utworu Pneumy, a wszystko stanie się jasne... "Bez Ciebie zacząć nowy dzień, na prawdę boję się..." Żeby już nie było niedomówień, mowa o Bogu. Tak, jestem od Niego uzależniona. W luźnej rozmowie z przyjacielem, zaczęliśmy się zastanawiać, czy takie uzależnienie jest złe, czy w ogóle, może być tylko dobre. Otóż tak, uzależnienie od Jezusa, jest w moim życiu, dla mnie czymś bardzo dobrym i bynajmniej nie zamierzam iść na odwyk. Nigdy. Inna kwestia, czy można być uzależnionym, ogólnie od kogoś, kto jest bliżej nas, niż my sami? On zawsze jest przy nas, nawet jeśli Mu mówimy, żeby sobie poszedł, że Go nie potrzebujemy... Ile jest takich sytuacji, że zapominamy, że On kroczy razem z nami, a potem w złości krzyczymy, ze On nas opuścił, mimo że tak nie jest. Chciałabym już więcej Go nie zawodzić.

05 października 2009


Boże mój...
Dlaczego wszystko co tu się dzieje na Ziemi, jest tak nierównomiernie porozkładane po personach? Nie, żebym miała jakieś skargi, zażalenia... Choć tak, nagle wszystko stało się dla mnie przeszkodą. Dlaczego nie mam takiego życia, jak wielu, bez chorób, bez obaw, bez strachu? Dlaczego nie mogę być szczęśliwa w rodzinie, w związku? Czy jestem aż taka niepoprawna, by wszystko na mnie spadło?
Słyszałam o Tobie, że mnie bardzo kochasz i dlatego to mnie teraz tak doświadczasz, w taki bolesny sposób, bo chcesz, bym była do Ciebie podobna... Tylko ja jestem zwykłym, grzesznym człowiekiem... Nie wytrzymam, obawiam się, tego bólu, tej próby.
Czym moja mama sobie zasłużyła, by kiedyś być może cierpieć jak Maryja? By obawiać się o to, co niestwierdzone?
Boże mój, dlaczego aż tak bardzo mnie kochasz, a ja nie potrafię tego docenić, dlaczego masz wobec mnie taki a nie inny plan? Przecież mnie znasz i przenikasz moje myśli... i ponoć nie wymagasz od nas nic ponad nasze siły...

30 września 2009

wspomnienia.

Czasem nachodzą nas... wspomnienia. Mnie szczególnie w takie dni jak dziś. W takie wieczory. Popijając zieloną herbatę z cytryną, patrząc się w migające światełka- okna w szpitalu na wprost z mojego okna... Znów dopada mnie melancholia, pustka. Tak, pustka... Człowiekowi czasem mało potrzeba, by odkrył w sobie taki stan, bach, przychodzą wspomnienia i brakuje mu wszystkiego...
Brakuje mu przemierzonych i tych nieprzemierzonych, bądź też odkrywanych w marzeniach miejsc... Szlaków, po którym nieśmiało stąpał, by odkryć coś... coś nowego. Skał, na których już na zawsze zostały uwiecznione ślady ludzkich stóp- wyślizgane płaskie kamienie, utrudniające wdrapywanie się na szczyt, niekiedy mokre. Brakuje urokliwej kosodrzewiny, zakrywającej to, co za nimi, to co spowite nutką tajemniczości i majestatu samego w sobie... Miejsc z dzieciństwa, polan leśnych, z malowniczym pejzażem rodzinnym, kocyk, tata, mama i dziecko. Wspólnie zaśmiewających się z przeciwności losu i wszelkich trudności. Spacerów poprzez dzikie lasy, łąki nieskażone techniką- ludzką krzywdą ku przyrodzie. Czy kiedykolwiek przyroda zdoła uchronić się przed ludźmi? Czy potrafi zachować choć odrobinę swojego uroku, gdy jest właśnie dzika? Gdy łąki są zarośnięte tak, jakby On porozrzucał na ślepo nasiona maków, traw wszelakich, chabrów... Maików...
Jakże piękne są lasy, gdzie nie ma śladów wycinki? Konary poprzewracane ze starości, porośnięte mchem... Wysokie sosny, buki, brzozy wspinające się jakoby do Niego... A pomiędzy nimi wole jastrzębie, orły, dzięcioły, wróble... Wszystko żyjące w całkowitej harmonii, namaszczone Tchnieniem. Dlaczego człowiek sobie upodobał te właśnie tereny do podniesienia własnych ambicji, do zyskania awansu społecznego.... Na co mu się to zda.
Tak, tęsknota do wakacji, do czasu przepełnionego leniwym obcowaniem z naturą, to ona mnie przepełnia. Może i jestem zbyt wrażliwa, zbyt uczuciowa... Ale ból z racji tego, że nie mogę znaleźć się gdzieś pośród kosodrzewiny, uważając na osypujące się piargi przeszywa wręcz mnie. Czuję się tak, jakby zabrano mi coś mojego, coś, co było moją własnością, jednocześnie coś, czego nigdy sobie nie chciałam przywłaszczyć.
Przyroda zawsze będzie mnie wzruszać jak muzyka, będzie przenikać moją dusze i będzie powodowała łzy szczęścia, ale też i łzy bólu. Bo tak na prawdę, muzyka i przyroda, natura to bardzo bliskie tematy. Obie potrafią być mroczne, ponure, wesołe niczym śpiew skowronka, majestatyczne, podniosłe...
Marzę sobie po cichu także o spotkaniu z niektórymi ludźmi, tymi, których mi niesamowicie brakuje. Czy to nie jest egoizm? Oni nie mogą przy mnie być, a mam żal, chyba do Boga. Wiem, że nie powinnam. Wiem, jak ja to dobrze wiem. Chciałabym, by parę sytuacji się rozjaśniło, by wróciło to, co kiedyś było. Chciałabym odważyć się na bardzo szczerą rozmowę z niektórymi, choć za bardzo nie mam jak i znów czuję żal, ale tym razem do siebie,z byt dużo wymagam, od siebie. Staję się chłonna niczym gąbka, coraz bardziej wrażliwsza, coraz więcej emocji, tęsknoty i pragnień we mnie, czuję, ze niedługo nie będzie miała się gdzie podziać woda- to co mnie wypełnia i nagle wszystko się wyleje. Bez uprzedzenia.
I wiecie co? Odkryłam, ze lubię słuchać nudnych opowieści. Wypływające z ust Rafała, stają się bardzo ciekawe, piękne... nie są nudne, są cząstką Jego, są cholernie ciekawe...

12 września 2009

Maski.

Ilekroć jestem w swoim otoczeniu, w szkole, w kościele, gdziekolwiek, czuję się otoczona klonami, ludźmi przybierającym maski i przesadnie ukazującymi swoje poglądy. Przykład? Kolega. Słucha Metalliki. Ostatnio rozmawiamy o muzyce, wymieniamy się ulubionymi kawałkami tejże kapeli i nagle nie chcę wierzyć własnym uszom, on określa siebie jako zagorzałego fana na podstawie tego, że... ma zdjęcia chłopaków w komórce. Kupił koszulkę z logo zespołu... i w Gitar hero ( nazwa spolszczona) namiętnie gra. Aż mnie uderzył bezsens jego słów. Po cholerę, pytam ja się, tak bardzo chce się z tym wszystkim obnosić?
Przesadne stosowanie eufemizmów, nadużywanie ich wręcz, by nie powiedzieć wprost... O czym to świadczy? Ni mniej ni więcej o strachu przed życiem, o strachu przed wyrażaniem siebie, swoich opinii, osądów. Mamy na to, powiedzmy taką sytuację. Dwóch znajomych i jeden z nich, popełnia błąd w oczach drugiego. A ten, zamiast powiedzieć wprost o co mu chodzi, to kręci, smęci, jego słowa opływają szerokim łukiem temat tabu i za nic w świecie, nie jest w stanie powiedzieć wprost. Dlaczego? Bo się naturalnie - boi. Nie chce wyjść na zimnego drania, na bezdusznego krytyka, zatem woli być odrobinkę tylko, nieszczery, w imię dbałości o "dobre samopoczucie swojego rozmówcy", za czym kryje się jego własny brak poczucia winy. Takie obieranie czynu w ładne słowa, ie zawsze są odbierane tak, jakbyśmy chcieli to przekazać. Często dochodzi do nieporozumień, a to dlatego, że "myśleliśmy, że to był żart, albo co gorsza komplement... "
Ślepe podążanie za wzorcami z estrady, za znajomymi... Bo oni mają, a ja nie... I tu mnie oczywiście boli, a jakże. Ukrywanie swoich słabości i gloryfikowanie, co zazwyczaj wychodzi dość... groteskowo, by nie powiedzieć, żałośnie, swoich powodzeń, wielkich czynów, zasług...
Częsty brak spójności z tym, co siedzi w nas w środku i z tym, co wypływa z naszych ust. Ale to już można podciągnąć pod sztuczną wrażliwość społeczną.
Teraz nawet czytanie książek, słuchanie muzyki, studiowanie, praca... sprowadzają się do tego, co jest modne w naszym środowisku, polecane przez otoczenie, bo... Musimy być zaakceptowani. Mamy mylne wrażenie, że aby być zaakceptowaną osobą, będąc sobą, musimy się podpasować pod to, jakie ideały wyznaje persona dyskutująca z nami, będąca z nami w byle jakiej wspólnocie. I jeszcze szczerzymy chciwie zęby, zacieramy dłonie i mówimy, że jesteśmy inni, jesteśmy sobą...
Do pracy przybieramy maskę ogarniętego, służbistę, zasiewającego zrywkami flirtu, kokieterii... Z przyklejonym delikatnym uśmiechem, skierowanym do każdego...
Przy partnerze jesteśmy w miarę sobą, ale to zależy od stażu związku. Na początku udajemy, polujemy i gramy. Nie chodzi mi o to, że kłamiemy osobę, którą kochamy, nie nie, ale z jednej strony jesteśmy zaślepieni przez potęgę uczucia, a z drugiej jesteśmy spięci, bo być może przez naszą małą gafę, nasz skarb niepojęty, może się przypadkiem odkochać! Będąc w kościele, modlimy się najgłośniej, pierwsi ruszamy do Komunii, wstępujemy do wspólnot parafialnych, by po tym wszystkim, pójść się uchlać, zdradzić żonę, męża, obgadać... Plotkować z przyjaciółką, o zgrozo, w kościele jeszcze (!) kto jak jest ubrany, kto nie ma gustu, kto ile zarabia, kto mógłby dać więcej na tacę, co ostatnio zrobił ten i ten ksiądz ( jakże hańbiącego i demoralizującego z resztą...) jaka to dzisiejsza młodzież jest zepsuta( uprzednio robiąc to samo, za co oskarżały młodzież).
Sztuczna skromność, wylewająca się potokami. Mówienie: a skądże, nie jestem inteligentna, pracowita ( inne epitety, w stosunku do zapotrzebowania) by usłyszeć jeszcze większy wylew komplementów... by połechtać swoją dumę, ambicję...

Kimże w dzisiejszych czasach jest człowiek? Kim innym, jak nie aktorem? Może nieświadomie bierze udział w grze, w roli swojego życia, może nie ma świadomości konsekwencji... Jak to było dawniej? Czy ludzie równie dobrze pozorowali, stwarzali dobrą minę do złej gry? Czasami wręcz brzydzę się człowiekiem i jego poczynaniami... A On nakazuje mi kochać każdego człowieka, jak brata... Niemożliwe? Niewykonalne? Skądże znowu. Irracjonalne, ale istotne a przede wszystkim... prawdziwe.
Ktoś by powiedział, że jestem naiwną... Ale i ja nie jestem idealna. I ja jestem aktorką. Tak jak każdy z nas. Pomimo tego, że staram się żyć wg tego, co ja sobie sama narzucam, nie wg tego, co modne, co słuszne... Czuję się czasem jak manekin, a świat popkultury tylko pociąga śmiejąc się ironicznie, za cienkie sznureczki...
Jak się zachłysnę, swoim godnym życiem, czuję się jak faryzeusz, przypomina mi się słynna jego modlitwa... " o dzięki Ci Panie, że nie jestem taki jak on..." Ale ja jestem! Choćbym się broniła... Jestem. Jestem człowiekiem. Każdy, KAŻDY, ma swoje chwile zwątpienia i słabości. Przykładowo zarzuciłam paroma wersami o tym, jak człowiek zachowuje się w niektórych codziennych sytuacjach... Być może z racji tego, iż są to dla mnie zachowania skrajne i niewątpliwie, dziwne. Ale jest o wiele więcej takich sfer w życiu człowieka. Nieskończenie wiele. Godnych potępienia...

31 sierpnia 2009

Refleksja na koniec wakacji.

Może to dość infantylnie zabrzmi, ale wakacje były nieskończenie długie, ale czuję się tak, jakby ich nie było. Wakacyjne romanse? Brak, jeśli nie liczyć romansu z książką Schmitt'a, czy też urojonego romansu z klerykiem. Nowe znajomości? Najpierw warto zastanowić się, co w dzisiejszych czasach oznacza słowo znajomy. Popatrzmy na sławetny portal nasza-klasa.pl. Ilu tam mamy znajomych, dwustu, trzystu... i tak nieskończenie w górę, ale tak naprawdę, jaki kontakt mamy z większością? Nie licząc wspólnot, do których należymy typu klasa, środowisko w pracy, biurowiec, Kościół itd, mamy sporo znajomych, których widzieliśmy parę razy, lub też raz, zamieniliśmy parę zdań, jedno zdanie, słowo... I to są nasi dzisiejsi znajomi, o których sporo wiemy od innych, ale bezpośrednio od nich, nic. Więc takich znajomych zyskałam masę. A jak brzmi moja własna definicja tegoż słowa? Nie licząc tego, że znajomy może być bliski, lub też daleki, znajomy to taka osoba, z którą chcę nawiązywać stale kontakt, nadal. Nie przypinam ludziom karteczki z wielkim groteskowym napisem :PRZYJACIEL. Tak więc... Ilu znajomych mi przybyło? Paru, garstka. Ale cieszę się z ich obecności w moim życiu, bo im wiele zawdzięczam. Dali mi chociażby zwyczajną radość z niczego. Nie, nie z niczego, ale z tego, że po prostu byli, w tych momentach. Ile rozczarowań? Wiele. Głównie swoją osobą, swoją głupotą i małością.Drugorzędnie, ludzką głupotą i ograniczeniem, czy tez fałszywością. Najwięcej dające dni? Dwudziesty piąty czerwca. Pewien spacer. Takie zbliżenie całkowite z pewną osobą, na swój sposób pożegnanie. Ale potwierdzenie chęci utrzymywania kontaktu. Umocnienie więzi. Drugi, trzeci, czwarty lipca. Dni przepełnione Nim. Niezapomniane chwile, pełne czułości, radości, uśmiechu... Ale też zapowiedź tęsknoty. Pełnowymiarowej. Czternasty, dwudziesty drugi i trzeci lipca. Te dni rekolekcji, najbardziej odbiły się na moim Ja, na mojej wierze. Upadłam i jednocześnie powstałam. Wakacje już oficjalnie minęły. Skończyły się dni przepełnione leniwym powietrzem, zapachem morskiej chłodnej wody obijającej się o skały, zapachu ziół na łące łomnickiej, zapachu czarnego adidasa (;p) zapachu skoszonej trawy... Skończyły się chwile spotkań z Tymi, których kocham... Wszystko to zwieńczyło pasmo niesamowitych chwil, spotkań, rozmów... Wszystko tak pięknie się wypełniło...

17 sierpnia 2009

Memento mori...

Niedziela. Po nieudanym rajdzie po kościołach opadam z sił. Zewsząd otaczająca mnie gorączka, dopada mnie i dusi. Powietrze wisi w powietrzu, ani drgnie. W głowie huczą wręcz moje myśli. Mężczyzna, w kapeluszu, obtartych spodniach, rozciągniętym swetrze... I to, jak dziękował za chleb, za zwykły chleb... Ten impuls, pomóc, nie pomóc, zaproponować czy nie, zostawić samemu sobie i na pastwę innych... Czy też, może on nie ma pieniędzy, bo wydaje na alkohol? Zmaganie z krucjatą... Szybka decyzja. Trucht do spożywczo-monopolowego."Poproszę chleb. Jeden. Obojętnie.Może być. I dwie parówki jeszcze." Taki mało znaczący gest, dla mnie i Ani tak naprawdę żaden "wyczyn". Kiedyś pomyślałam sobie tak: "Całego świata nie zbawię. Jednak pomagając konkretnym osobom, mogę się sporo do tego przyczynić."
Jazda jeszcze bardziej parnym tramwajem, istne marzenie. Wysiadam, majestatycznie wkraczam ( ok, może i moje słownictwo nie pasuje do charakteru mojego przejścia przez bramę kościelną, ale nadaje tonu i podnosi prym) ok, kroczę przez bramę kościelną i oczom własnym nie wierzę. Myślę sobie, co tu się u licha dziś dzieje. Cyrk w okolicę przyjechał, czy co? Pod kościołem chodzą kobiety w lateksach, spódnicach ledwo okrywających im pół... cztery litery. Obcasy o niebotycznie wysokim i zarazem wyprofilowanym na szpilkę słupku. Na twarzy nie tapeta, a tynk. Jest coraz gorzej- tych klonów przychodzi coraz więcej. Nie do nich iść i mówić, że do kościoła strój godny obowiązuje. One nawet u bluzki ramiączek nie mają... Pięć minut do mszy. Wchodzimy. W kościele hałas, harmider. Chrzciny. Po ilości świeczek i wzniosłej czyt. głośnej i krzykliwej atmosferze, łatwo jest wywnioskować, że mówimy o liczbie ich bardzo mnogiej. Dziesięć dokładnie. Pięknie bardzo, dziesięć nowych członków wielkiej rodziny. Nowe pokolenie rośnie Chrześcijan, tylko się cieszyć. Dopiero co się narodzili, życie przed Nimi, te perspektywy, pierwsze miłości, zawody, żale... próby... czasu... Tak to się zamyśliłam słuchając kolejno regułki każda z innym imieniem: Weroniko, Maju, Danielu... to jest NOWE ŻYCIE. I po mszy. Wracam znów tym samym, tłocznym i śmierdzącym tramwajem. Wcześniej zaliczając Grześka. Ta głęboka treść, to opakowanie, autoreklama i wspomnienia... To tworzy niesamowitą otoczkę do wafelka w gorzkiej czekoladzie za 0,90 PLN. ( chyba, że kupujesz w biedronce dziesięciopak - masz taniej, ot ekonomiczne refleksje ;)) Uchylam bramkę do tajemniczego mojego ogrodu, ale tego jeszcze zanim Marry i Collin zdąrzyli w nim zadziałać;p. Idę nagrzanymi płytami chodnikowymi, słysze turkot silnika helikoptera, pędzącego z zawrotną prędkością w stronę drogi krajowej nr 7. Ze szpitala. Ktoś znów zmaga się ze śmiercią i życiem... być może głupotą... Ktoś umiera... I w głowie tylko piszczący, drażniący dźwięk aparatury...

14 sierpnia 2009

Czasem nie ma się o czym napisać konkretnie, a mimo to, chęć jest większa. Nieraz jest tak źle, że chce się w martwym tekście wpleść swoje emocje...
Dawno nie pisałam, przeżyłam wiele, bardzo wiele ciekawych, pouczających sytuacji.
Rekolekcje... Piętnaście dni, skondensowane życie Chrześcijanina w pigułce. Każdy dzień na pozór taki sam, ale każda sekunda tak naprawdę inna. Każda pobudka inna, każda jutrznia inna, każda rozmowa z bratem, czy spacer inny... Każda modlitwa wieczorna całkowicie z innymi intencjami... Każda noc, niedochowane do końca Silentium Sacrum poprzez rozmowy, pomoc byciem obok.... To wszystko sklejało się w taką jedną, bardzo spójną całość. Pamiętne podejście na Kicarz... I msza, te momenty z Tchnieniem Ducha... Rewelacyjny czas, Katharsis.
Jednak, prawdziwe rekolekcje zaczynają się teraz. To teraz jest najtrudniej się zdyscyplinować, skupić na modlitwie. To teraz mam problemy z nią na powrót...
Podpisanie krucjaty zobowiązuje mnie do innego, bardziej czujnego życia.
I jeszcze jedno... Gdzie ta sama ja co twierdziła, ze każde cierpienie ma sens? Teraz, gdy znów mnie to dotyczy, ja tracę wiarę w te słowa. Jaki sens do cholery miałoby to wszystko mieć? Po co Boże to wszystko? Mimo, że to był wspaniały czas... Taki paradoks w człowieku siedzi. Zamiast cieszyć się z pięknych wspomnień, ba cudownych, niezastąpionych, on martwi się nad utratą.
To tylko, aż życie...

http://www.youtube.com/watch?v=0EWXXhSjGkI&feature=related
i Ona wie co mi w duszy gra...

10 lipca 2009

cyrk na kółkach.

"Monika, proszę podejmij ten krzyż, póki nie podejmie go za Ciebie Jezus..."


Bo istota naszego życia jest podejmowanie codziennie krzyża swojego... Człowiek jest grzeszną istotą, która każdym swoim grzechem obciąża belkę krzyża Jezusa...
W każdym z nas ponadto siedzi egoista. Czyż nie łatwiej byłoby mi zostawić to tak jak jest, powierzyć męki Chrystusowi, bo " On i tak cierpi"? Przecież na co dzień obarczamy kłopotami rodziców, nauczycieli, społeczeństwo... Szefowi mówimy że nasz przełożony nie wytłumaczył nam tego czy tamtego i dlatego nie zrozumieliśmy...
Nikt nie jest tak idealny jak On, który wszystko z pokorą bierze na siebie. My często nie znamy pokory, skaczemy jak koguty, bo to my, bo nie damy się upokorzyć, poniżyć...
Ile ja miałam takich sytuacji w życiu, że chciałam sobie sama udowodnić, ze dam rade, bez nikogo, a dopiero po wielu klęskach dowiedziałam się, że bez Niego nie dam sobie z niczym rady.
Wczoraj także dowiedziałam się, ze można być egoistą dla samego siebie. Dobre, prawda? I ja nim jestem. Bo nie dbam o siebie, bo jestem uparta.
Cholernie trafiło także to do mnie, że na spowiedzi usłyszałam te same słowa, co św. Piotr, uciekając przed śmiercią, gdy powiedział pamiętne słowa: Qvo vadis, Domine?
I dziś moje słowa zabrzmią dziwnie, ale cieszę się z tego krzyża. Ciesze się ponadto z ponad półrocznej współpracy z moim spowiednikiem. Bez tego, bez tego byłoby zupełnie inaczej, bardziej... pusto. Każda kolejna spowiedź mnie przybliżała i w ogóle, działała wiele, a pamiętając wcześniejsze spowiedzi... nie działo się nic.

Brak weny, brak radości. Wszystko jest takie... szare, tylko On daje mi dziś radość.

06 lipca 2009

kobiety obdarte z kobiecości...

Kobiecość... Iluż to filozofów roztaczało swe jakże wzniosłe wywody, iluż poetów pisało o istocie z żebra Adama powstałej...
Ktoś powiedział, że kobieta każda jest urokliwa i kobieca, jeśli tylko o siebie zadba... A co się dzieje, jeśli nie ma możliwości?
Kobieta od wieków jest tą, która mniej może. Mimo że uwodzi płeć przeciwną, wodzi jak tylko chce, niczym za niewidzialną smycz, to w obliczu fizyczności okazuje się... bezsilna.
Dajmy na to zwykłe pobicie. Mimo iż często rozwścieczonego faceta przewyższa i to o wiele w sile argumentów( nie to, że uważam mężczyzn za mniej inteligentnych, tylko człowiek wściekły, zazwyczaj podpity ślepo uderza, siecze słowami, bez namysłu)kobieta, to gdy potyczka słowna sięga zenitu, gdy emocje już wyciskają się przez szczeliny razem z powietrzem, ręka leci to tu, to tam, nie bacząc na to, że przeciwnik słabszy. I kobiecość się zaciera poprzez połamany nos, rozciętą brew...
Wraz z siłami jakie opadają z kobiety, narasta upokorzenie.
Każda, podkreślam KAŻDA z nas, chce być kobieca, choćby przykrywała się pod warstwami dresów, męskich ubrań, miała na łyso obcięte włosy i się tego wypierała. Nawet lesbijka pragnie być kobieca i atrakcyjna dla swojej partnerki. To tylko twarde stereotypy, że lesbijki są męskie.
Gorszego upodlenia dla kobiety chyba nie ma, niż gwałt. Tu nawet nie chodzi o ból zadawany podczas wymuszonego stosunku, a o psychikę, zaburzenia własnej osobowości, wartości. O nie do opisania upodlenie. Niektórzy mówią, ze to kobiety wina, bo i ona prowokuje... Ale do cholery, co to za wytłumaczenie, że prowokuje?! Choćby i naga chodziła po ulicach, obcy facet NIE MA PRAWA JEJ DOTKNĄĆ! To nie jest rzecz, że można ją sobie wziąć, wymacać, zabawić się, to istota z uczuciami, o wiele bardziej złożonymi niż system myśleniowy samca. Taka prawda panowie, większość z Was skupia się na dużej jednostce, nie bacząc na szczegóły. Co z tego wynika? W tym momencie w gwałcicielu siedzi zakorzenione wielkie pożądanie i to ono się liczy, bo co w tym momencie oznacza taki szczegół jak czyjeś zdrowie psychiczne, czyjaś godność i zgoda. Kobieta natomiast, myśli o pierdołach, o każdym szczególe.
Niby niektóre kobiety ( nazwałabym to zjawisko nimfomanią) mają fantazje seksualne związane z gwałtem, podnieca je ta wizja... Mogę być pewna, że 99% z nich, po takim akcie nie mówiłaby tego samego.
Zawsze się zastanawiam, gdzie facet ma głowę i odrobinę, krztę empatii w chwili gdy rzuca sie na swa ofiarę.

ALKOHOLIZM
Piąta rano. Ela wstaje, gdy otwierają monopolowy. Już bez budzika, jej organizm sam wyśrubował ten cykl. Przerzuca brudne ubrania, gary po przejściu, wpada do kuchni, otwiera puszkę po puszce w poszukiwaniu drobniaków...
Znajduje w przedostatniej pięćdziesiąt złotych odłożone na rachunek za wodę... Bierze, po czym bez skrupułów uderza psa otwieranymi drzwiami i wychodzi do sklepu. Wybiera trzy tanie piwa i dwa wina taniej marki. Bardzo taniej marki... Sama nazwa pali w gardło. Wchodzi do domu, próbuje zapalić światło na ciemnym jeszcze o tej porze roku korytarzu po czym puszcza wiązankę łaciny, odcięli prąd, za niepłacenie rachunków. Podchodzi do "starego" i go budzi zamaszystym uderzeniem w ramię. Siadają i w ciszy piją najpierw jedno piwo, potem drugie, trzecie... Potem w obieg idą wina. Na głodzie tak jak teraz nie liczy się cel odłożonych pieniędzy, tylko własna potrzeba, teraz w tym momencie. A co się dzieje jak przychodzi dzień, kiedy jest Ela trzeźwa? Sprząta, patrzy na zniszczonego przez alkohol męża/ konkubinę, siada na wolnym od brudu miejscu i płacze, rzewnymi łzami. Zastanawia się, co zrobiła ze swoim życiem, co się stało z człowiekiem, którego kochała i być moze nadal kocha, co z tymi ambicjami i planami... Przecież żaden człowiek nie planuje zostać pijakiem, menelem... Patrzy w lustro i nie dowierza. Gdzie ta młoda atrakcyjna osoba, gdzie jej gładka jasna cera, lśniące włosy, błyszczące oczy... Gdzie we mnie kobiecość? się pyta...

24 maja 2009

duszę się...

Możliwe, że będzie to pierwszy post na tym blogu, bardziej przyziemny, bardziej o mnie. Wszystko się we mnie właśnie w tym momencie kumuluje i chcę to wyrzucić. Niekoniecznie osobie fizycznej. Czułam parę dni temu Katharsis a dziś? Dusi mnie to wszystko. Począwszy od zachowań niektórych ludzi, do mnie samej. Ta obłuda w dzisiejszym świecie... Co oni chcą przez nią zyskać? Kończę wywód na ten temat, bo obawiam się, że sprowadziłabym to do paru person i skupiła się na obrzucaniu ich błotem, a do tego nie chcę dopuścić. I kolejna myśl: powiedzieć, czy też nie? Niech żyje w cudownej nieświadomości, do póki sen nie pryśnie, albo w ogóle nie będzie mieć takiej okazji? Może w tym wypadku słuszna będzie bierność? Raczej tak.

Od dłuższego czasu żyje z pewną, dość niemiłą świadomością i teraz tak zastanawiam się i wnioskuję, że czasem lepiej czegoś nie wiedzieć, dla swojego dobra, dla dobra sprawy. Dalej wnioskując, mniej byłoby stresu i wiadomość byłaby z pierwszego źródła, później. Efekt prawdopodobnie byłby ten sam. Nic bym nie straciła a jedynie zyskała. Po cholerę mi to było... Choć jakby nie patrzeć, samo się przyplątało. Bywa i tak w życiu.

Uzależniłam się od stałego spowiednika. Na serio. I nie od Niego jako osoby, ale jako sam fakt, że spowiedź całkowicie inaczej wygląda i życie inaczej wygląda. Wiele grzechów nie popełnia się po raz drugi, ma się świadomość i chęci by walczyć z nim. I pokuty nie są oklepane ani też mało dające. W moim wypadku każda kolejna pokuta przybliża mnie do Boga i jednocześnie umacnia w wierze. Często jest bardzo pożyteczna. Nie wiem co by się stało, jakbym musiała cofnąć się do tego co było. NIE nie nie!

Cieszę się natomiast, że w jednej sprawie jestem o wiele bardziej śmiała. Ta głupia granica nieświadomości i obawy rozmyła się, nie ma jej.

Dlaczego On taki jest? Dlaczego nic dla Niego już nie znaczę, tyle jedynie co zmartwienie, jakby tu przede mną uciec? Jak tu uciec przed komornikiem, jak tu nie zapłacić... Jestem dla Niego jak niespłacony, uciążliwy rachunek. Pominięty i zapomniany, bo inne są spłacone i są oszczędności na koncie. Dlaczego On jest do cholery tak głupi i ślepo zapatrzony w nią, wredną, bezwzględną, dbającą o tylko swój tyłek...


Boże, ja wiem, że Ty masz już z góry zaplanowaną ścieżkę dla mych stóp... Dodaj mi odwagi na każdy kolejny krok i oświeć nią swoją obecnością.

11 kwietnia 2009

List do Taty...


Kochany Tato!
Zbliżają się święta, a ja chciałabym złożyć Ci życzenia...
Pamiętasz jak jeździliśmy do babci, na wieś, na te święta? Spędzaliśmy je razem, stroiliśmy koszyk, cieszyliśmy się ze swojej obecności... Chodziliśmy za dłonie zmierzając przed siebie do wiosennego lasu, ustrojonego w kwitnące czereśnie, szumiącego od szelestu liści i zgiełku pszczół...
Pewnie nie pamiętasz tego momentu, kiedy otworzyłam drzwi, a Ty stałeś wręcz nieprzytomny od alkoholu, opuchnięty, ślepo patrzący w drzwi... Pewnie nie pamiętasz mojej miny i kołatania mojego serca... Nigdy nie dowiesz co wtedy się w nim działo.
Te święta to także pierwsze święta bez Ciebie. Ta dziwna pustka w głowie i w sercu. Gdy dostałam lakonicznego smsa... Śniadanie stanęło mi kołkiem w gardle, łzy popłynęły, krystaliczne, zimne...Lecz wtedy nie wiedziałam jeszcze, co mi wyrządzisz. Na co Cię stać...
Potem były wspólne wakacje. "Zabrałeś" mnie w góry... Czemu piszę w cudzysłowie? Bo sobie odliczyłeś koszta mojego pobytu od alimentów. Doprawdy miłe. Nie wiedząc o tym, spędzałam z Tobą wspaniałe chwile w górach, moich ukochanych... Cieszyłam się istotnie, jak dziecko. Nikt do Ciebie nie dzwonił, żadna Kaśka, Baśka, Ewelina...Po tym... Większe spotkanie z Tobą miałam po pół roku. Święta... Czas rodzinny... aby na pewno? Jeździłeś codziennie do niejakiej panny M... Zostawiałeś mnie samą, tylko po to, by ją zobaczyć... Nawet nie wiesz, jak wtedy byłam na Ciebie wściekła... Ją masz na co dzień,a mnie dosłownie, od święta! Przeprosiłeś mnie i niby wszystko było ok... Ale za dwa miesiące co robisz? Oznajmiasz mi, że będę mieć rodzeństwo, po czym... olewasz mnie, słuchasz się tej swojej M. jak Boga. Od tamtego momentu, minął już ponad rok... a ile razy się widzieliśmy? raz? ile razy rozmawialiśmy? 3? Ostatni raz na wiosnę? Tak panie K, na wiosnę... Czas szybko leci, prawda? Żadnych życzeń ani na święta, ani na urodziny... Wiesz co do Ciebie czułam? Nienawiść. Półroczną. Nie chciałam Cię znać, dla mnie nie istniałeś... Byłeś nikim w moich oczach...Wiele się wydarzyło od tamtego czasu i... I trochę ten z góry działał w moim życiu, to i owo zrobił... I Ci przebaczyłam. Modlę się o Twoje dobro, wiesz? O powodzenie... Kocham Cię! Tęsknię za Tobą! Wiem, że żyć nie potrafiłabym na Twoich układach, ale... po cichu liczę, że kiedyś zmądrzejesz, że kiedyś postarasz się zmienić i być choć trochę poprawniejszy... Bo znów móc Cię przytulić... Tato... Życzę Ci tego...

30 marca 2009

Czym dla Polaka jest Jego kraj?

Odnoszę coraz częściej, że my Polacy, dzielimy się na dwie części obywateli. Pierwsza to skrajni patrioci, wręcz rasiści, którzy ciągle wyrzucają brudy Niemcom i Rosjanom, za wszystko, za piekło wyrządzone siedemdziesiąt lat temu, za mordy na Polakach, za krzywdę, która oczywiście nie powinna nas spotkać, co do tej kwestii nie ma co dyskutować. Z resztą, co ja mogę powiedzieć na temat wojny, na temat przyczyn, tego, czy sobie zasłużyliśmy, czy nie, skoro jestem pacyfistką… Ta grupa ludzi wychwala wręcz sztucznie Polskę oraz jej przymioty, stara się wręcz usilnie przypominać o dawnej potędze naszego państwa, co z tego, że było to jedno tysiąclecie wstecz…

Takim żywym przykładem zaobserwowanym w moim życiu jest pewien mężczyzna. Żył ileś tam lat w Niemczech, dosyć długo( zaznaczę, że jest Polakiem), a teraz znowu żyje w Polsce. Kolega pewnego razu do mnie podczas rozmowy o owym człowieku powiedział: „temu to musi być ciężko w Polsce pewnie, co? Co od Niego o tym wiesz?” Ja zdziwiłam się w pierwszym momencie, o czym on do cholery gada… Natomiast chwilę potem myślę… No tak, żył ileś tam lat w Niemczech, pieczątką już jest na czole naznaczony. W papierach ma napisane „żył tyle a tyle w Dűsseldorfie.” Przecież to jest tak wielki dla narodu polskiego powód do odrzucenia, czy zniewagi. I tu nie jest mowa tylko o tym Romku, tak miał na imię. Tu mowa o każdym Polaku, który na ileś tam lat wyemigrował za granicę zachodnią Polski, rzadziej za wschodnią. Może teraz już tak na to się nie patrzy, ale pamiętam jak to było na początku gdy Polska wkroczyła w strefę UE. Polacy masowo zaczęli oblężać Niemcy. To było istne szaleństwo. A co mówili tu, w Polsce o nich? Jako że zazwyczaj wyjeżdżali ludzie młodzi, Ci starszej daty, takich poglądów jaki póki co przedstawiam wręcz zarzucali im zdradę narodu. Jak to, Polak ma Niemca pracować?

Opozycją dla tej części narodu są Ci, którzy zbytnio nie chcą się z Polską wiązać. Robią to na wiele sposobów, często nieświadomie.

Kiedyś Polska walczyła o niepodległość, o demokrację, o wolny wybór, każdego, to teraz co robi przeciętny Kowalski? Kiedy przychodzi jeden dzień raz na parę lat, to nie ruszy czterech liter i nie weźmie dowodu, nie przejdzie się do najbliższego punktu, nie odda głosu, bo i po co? A co będzie za jakieś parę dobrych miesięcy? Będzie nadal siedział w tym samym fotelu i będzie psioczył „ jaka ta władza jest niekompetentna, kto ją w ogóle wybrał…”

Dalej polemizując nad beznadziejnością polskiego przeciętnego Kowalskiego, podam inny przykład, używanie nałogowo łaciny. Dawniej walczono o to, tracono życie za wysłowienie się w ojczystym języku a teraz? Teraz co drugie słowo z ust takiego penitenta to po łacinie i to coraz bardziej wymyślnej, coraz bardziej chwytnej dla dzieci, gdyż dzieci biorą przykład z góry. Teraz dla średniej warstwy, gdy człowiek wypowie się poprawną polszczyzną, lub też poprawi delikatnie błąd, literówkę, to uchodzenie za człowieka staroświeckiego, za człowieka- idiotę, co jednak wiadomo, że jest na odwrót. Nie chodzi mi tu o poprawianie Kaszubów, Podhalan czy Ślązaków. Gwara regionalna niestety również ginie bezpowrotnie, na część polskiego łatwego, polskiego bardziej przystępnego.

Coraz bardziej irytuje mnie zachowanie typowego Nowaka, który idąc ulicą, rzuci papierek po batoniku, a potem patrzy się na inne miejsce, gdzie kroczyła masa takich Nowaków i z pogardą mówi: Jaka ta Polska brzydka… Jaka ona ma być? Idąc wielokrotnie po lasach, parkach, przeraża mnie widok papierzysk, butelek, słynnych „papierzaków” które jak co dla niektórych błędnie kojarzą się z głową Kościoła, choć i ten nie zatrzyma tej funkcji swojego organizmu. Co więcej, taki widok to coraz częstsze urozmaicenie krajobrazu w parkach narodowych… Pytam się po raz kolejny, jak ta Polska ma być drogi Nowaku piękna, jak sam włączasz się w ten mechanizm brudzenia, zaśmiecania jej?

Celowo nie poruszam tematu licznych emigracji do krajów, gdzie życie jest łatwiejsze, ze względu na tego Romka z pierwszej części mojego felietonu. Trochę dwulicowa byłaby obrona jednego mężczyzny, a z drugiej strony naskoczenie na resztę osób, które wyjechały zapewne z tego samego powodu, co wtedy rodzice Romka.

Kończąc już mój rozmyślania… Zastanawiam się, jak ta Polska ma się zmienić? Kiedy jej znaczna część społeczeństwa broni się jak tylko może od integracji z krajami UE, czy jak ktoś woli, od zanglizowania społeczeństwa, a druga, nie mniej liczna, tylko narzeka, a sama nic nie robi w stronę postępu, zaprzeczając sama sobie w swoich przekonaniach… Tak naprawdę, to nie Polskę trzeba zmienić, tylko nas, Polaków. Może wtedy będzie nam się żyło tu lepiej…

20 marca 2009

W czasach popkultury, a JPII...

Możecie mnie po tej dzisiejszej publikacji ukamienować, zgnębić i zmieszać z błotem, ale jestem na to gotowa. Wytoczę dziś ciężkie działa naprzeciw dzisiejszemu społeczeństwu. Moim zdaniem, ono upada. Łapczywie poszukuje jakiegoś punktu odniesienia, łatwego sposobu zadowolenia rzeszy ludzi, taniej wręcz radochy dla ogółu. Udowodnię to, nieco zapewne wjeżdżając na uczucia Was, czytelników, za co z góry przepraszam. Jednak ten mechanizm istnieje w społeczeństwie i proszę nie zapominać, że pisze dziś dosyć ogólnikowo, a nie do poszczególnych jednostek, więc generalnie rzecz biorąc obrażanie się za te słowa nie ma sensu. Po prostu nie da się tego podzielić na kilka mniejszych kategorii, na kategorię ludzi dobrych i złych, lub też neutralnych. No to, zaczynamy!

Kim dla Nas jest Jan Paweł II (Karol Wojtyła)?
Zapewne wielu jak nawet nie większość odpowie - autorytetem, niewątpliwym i niepodważalnym. Wielu z nas, chce podążać Jego drogą, z wielkim wyrytym napisem na naszych sercach czy tez tylko na ustach TOTUS TUUS ( cały Twój) nie zważając na mechanizację reakcji. Niewątpliwie, szlachetny to człowiek, inteligentny, uzdolniony artystycznie, wspaniały retoryk i w dodatku o złotym sercu i bezgranicznej wierze. Człowiek wręcz idealny. Odznaczała Go dodatkowo niewątpliwa pokora przed Stwórcą, można sobie pomyśleć, jak taki ideał, w jaki sposób, mógłby narobić sobie przez dwa tygodnie tyle grzechów i to ciężkich, by korzystać z sakramentu pojednania regularnie, właśnie co czternaście dni? Niewyobrażalne, prawda? Jak taki osobnik, w Watykanie, otoczony samymi duchownymi i mediami, mógł nagrzeszyć? Tu widzimy Jego wieeeeeeelką pokorę. W tym właśnie akcie. Dlatego też, większość z nas, uważa Go za wzór. Wręcz nieosiągalny. Jednak ja... widzę w tym... w dzisiejszym społeczeństwie i jego odezwie na wszelkie reakcje związane z JPII ... Zwykłą marketingową akcję, pod naklejką z wielkim, złotym napisem Jan Paweł II- Święty. To się zaczęło od mediów. Jak się na początku pontyfikatu Karola Wojtyły nie dziwię Polakom, tej wielkiej radości, tej dumy i tego rozgłaszania wszelkiemu stworzeniu, że to Polak został głową KK. Tak teraz, wręcz bije mnie w oczy to, że sam zainteresowany, stworzył takie prawo dla papieży, że gdy ten jest chory, w cięzkim stanie czy też umierający, to nie chce być pokazywany, filmowany. Gdyby nie to, bez skrupółów dziennikarze wleźliby do szpitalnego pokoju, próbowaliby wręcz przeprowadzać wywiady, robić poniżające zdjęcia by ogladaczom zdało się to jak najatrakcyjniejsze. Zachowaliby w tym wszystkim zwierzęcy instynkt, na upolowanie jak najsmakowitszego kąska. Takiej okazji nie mozna przepuścić, przecież widz wymaga, to mu trzeba dac jak najbardziej bogatą ofertę! Za wszelką cenę, nawet za cenę poniżenia czyjegoś imienia. A my co robimy? Siedzimy przed odbiornikami, gramy w dość interesującą, aczkolwiek niezrozumiałą, ( choć jednak już wiem o co w tym chodzi, ale o tym za moment) grę, która polega na jak najgłośniejszym płakaniu, wylewaniu z siebie łez, biadoleniu że Wielki człowiek odchodzi, jak to mozliwe, przecież On miał być wieczny... Powracamy do tradycji starożytnego Egiptu, robimy za darmowe płaczki. Chcemy przez to pokazac, jak nas to bardzo boli, niczym faryzeusze, pokazujemy nasz cały ból, czasem co dziwne upozorowany, tylko dlatego, bo... bo ktoś inny tak samo robi. Bo komus też serce nieomal pęka i trzeba w tym mu dorównać. Nagle gdy Papież umiera, masowo wystawiamy świeczki w oknach, modlimy się do Boga o szybką beatyfikację, nasza wiara przechodzi niemal obrót o 360 stopni... na parę dni. Do momentu gdy w telewizji trwa żałoba i nie leci nic innego niz tylko dokumenty o szlachetnym Polaku i transmisje z Watykanu. Wszyscy nagle zmierzamy do kościoła i jesteśmy wzorowymi Chrześcijanami. Przywieszamy sobie białą wstążeczkę na pierś i dumnie z nią kroczymy po mieście. Szkoda tylko, ze zapominamy o tym wszystkim po dość szybkim czasie.

Dalej.... już nie chodzi o odczucia nasze, teraz trochę opowiem o prymitywności oddawanej czci.
Bo jak inaczej nazwiemy brukowce, które na 2 kwietnia przemieniają się wręcz w media katolickie, nie licząc wiadomości o zdradach, o romanasach Dody czy Wiśniewskiego? Jak inaczej nazwiemy koszulki z wizerunkiem Karola Wojtyły, jakieś medale, śmieszne wręcz ze swego idiotyzmu łańcuszki na gg, przez smsa czy teraz również przez naszą klase, że czy też przypadkiem zauważyłam, że naszego rodaka prześladuje liczba 13, albo też, wpiszmy się w intencji rodaka, to za którymś tam razem pojawi sie nowe słoneczko?

a może nazwijmy ulicę od imienia Papieża, nie patrząc na to, że za rogiem jest seks shop?

Podsumowując... jesteśmy jak faryzeusze, którzy obwieszczamy wszem i wobec swą wielką boleść, nie nadając odczuciu żadnej intymności, ulegając sile perswazji, dość prymitywnej ze strony mediów, które nam narzucają nastrój, odczucia... Teraz trwając w Wielkim Poście.. nie zapomnijmy o tym, że Jezus ganił faryzeuszy za ich prowokacyjne obwieszczanie żalu i smutku. Zagośćmy te uczucia w naszych sercach i oczekujmy przyjścia Pana.

Ja wiem, ze dość dobitnie usiłowałam pokazać prymitywność owego zajścia, ale niestety, ubolewam nad tym wielce, nasz kochany Jan Paweł II stał się swoistą ikoną popkultury, niestety... Czy musiało do tego dojść? Pewnie tak, w takich już niestety czasach żyjemy..

20 lutego 2009

... bo czasem stracić, znaczy zyskać..

Moją twarz oblewają blade i nieśmiałe jeszcze posłanki Słońca- promienie. Ramiona i gołe łydki obwiewają jeszcze chłodne powiewy letniego wiatru, wzbudzone w oddalonych szczytach... Powietrze wlewa się do nosa niczym wonny perfum... Czuć w Nim nutę roślinności, nutę zimnej wody, uderzającej o już rozgrzany głaz oraz glebę... Czuć trawę... Najpiękniejsze zapachy jakie można sobie wyobrazić... Buty rytmicznie uderzają o skaliste podłoże. Słońce coraz śmielej wychodzi... Ukazuje radość na mojej twarzy, z każdym promieniem jest jej coraz więcej... Szlak jest prosty, lekki, łatwy... Spacerowy. W oczach widać dziecięcą ciekawość, a w dłoni czuję dłoń swojego Taty... To on mnie prowadzi. Idę z zaufaniem, prowadzona przez Niego, przez ścieżkę... W oddali rysują się wręcz bajeczne widoki... Widać szczyty oraz ten najwyższy, który jest Naszym celem... W oddali rysują się białe, niczym mleko chmury, tak lekkie, tak pociągające... Tak odległe, że nie wierzymy z Tatą, że przebyjemy te chmury... One są tak odległe... Nadal trzymając się za dłonie, kroczymy raźnym krokiem... Z uśmiechami na ustach, opowiadamy sobie o wszystkim. O tym jak się kochamy... O tym, jak jesteśmy dla siebie ważni... O tym, żebyśmy uważali tam, gdy zaczną się progi... Mijamy samotne osoby, mijamy samotne skały, delikatne i wątłe strumyczki i upewniamy się, czy jesteśmy przy sobie. Czujemy ciepło naszych dłoni i pulsującą w nich krew, nasz rytm serc... Pierwszy most, murowany, pod którym przetacza się rwący potok, a w oddali siklawa, przeciskającą się przez skały, mocne, nieugięte przez tysiące lat... I wierzymy, że tak będziemy trwać jak te dwie skały, trwałe i bliźniacze. Tu już zaczyna się skos. Droga nieznacznie przechyla się w górę... pnie coraz wyżej i wyżej... Zaczyna się też przeplatać gdzieniegdzie sosna... W efekcie czego, słońce czasem znika, czasem chowa się za drzewo... Czasem rozprasza się w styczności z konarem, z gałęzią... Nagle... Potykam się, rozbijam sobie kolano... Krew się sączy... a rana jest zanieczyszczona. On... On wyciąga apteczkę i jak najdelikatniej opatruje moje kolano, dmucha, chucha... Po czym zawija w gazę. Przy okazji, robimy sobie przerwę, odpoczynek... On wie, że zdobycie tego szczytu to marzenie spędzające sen z powiek... Idziemy dalej. Droga zaczyna się zaplatać, zawijać... Coraz więcej drzew rozprasza promienie, coraz bardziej ciemno się robi... Wyciągam kurtkę, muszę ją ubrać, zatrzymuję się... Tata nieznacznie puścił moją dłoń po czym powoli szedł sam dalej... Pociągało go dalej i dalej... Dobiegłam, dogoniłam Go. Nie pozwoliłam mu odejść. Idziemy trochę szybszym krokiem... Coraz bardziej pod górę, bardziej poplątaną drogą, bardziej kamienistą... Próbuję złapać Go za dłoń... Nie daje jej i tłumaczy się tym, że tak mu wygodniej... Idziemy razem. Nie widzimy nic już, bo przed nami gęsty las... Nie widzimy celu naszej wyprawy... Mimo to, podążamy dalej. Nagle on mówi, że mnie dogoni... Idę sama, co chwilę się odwracając, bojąc się, że mnie zostawi... Bojąc się co będzie dalej... Tata dogania mnie, zmieniony jakiś. Nie widzę na jego twarzy poprzedniej radości a raczej poddenerwowanie i irytację brakiem efektów... Chcę Mu pomóc, chcę dowidzieć się przyczyny Jego nastroju... Znów mnie zbywa, mówiąc ostrzej- "nie twój interes.". Idziemy już bardziej osobno niż razem. Czuję chłodny powiew na karku, moje włosy zaczynają być niespokojne niczym powiew wiatru... Związuję je w gumkę, nieznacznie oddalając się od mojego "przewodnika"... Czuję zmęczenie... Ta monotonia, brakiem emocji, brakiem reakcji ze strony Taty... On coraz bardziej przyspiesza... Już chyba zapomina o tym, że idzie ze mną... Spotyka znajomą kobietę... Radość mu powraca... Znów ma ten uśmiech na twarzy...Lecz już nie skierowany do mnie... Znów trzyma ciepłą dłoń w swojej, lecz już nie moją. Znika mi w oddali... Idę teraz już sama... W totalnej ciemności. W strachu o dalsze kroki... Droga zaczyna być coraz bardziej wyboista... Spod skał wyrastają konary i zdradliwe korzenie... Potykam się o nie... Wołam: Tato, usłysz mnie! Zaczekaj... Odpowiada mi echo... Niestrudzona idę do osiągnięcia swojego celu... Drzewa się przerzedzają... Widzę w oddali szczyt... Moje ambicje, mój punkt odniesienia, moje spełnienie marzeń... Gdy już wychodzę i prawie zapominam o osamotnieniu... Pojawia się On. Wraca już, już zobaczył swoje szczęście, całując co chwilę Monikę, tak miała na imię owa kobieta, mówi mi, że już On tam był i że mam iść sama... Siadam na skałę i płaczę jak małe dziecko... Potrzebuję by on mnie utulił... Chcę tak bardzo tego teraz chcę... Lecz on mówi: trudno, po czym idzie za dłoń prowadząc tę Monikę... Uśmiechając się do Niej wdzięcznie... Ja długo próbuję się podnieść... Czuję, że nie mam juz sił, że tu zostanę do końca życia... Góry mi zbrzydły, piekne Słońce mi zbrzydło... Po czym mój wzrok spoczywa na drewnianym krzyżu, postawionym, wbitym pomiedzy skały... "Moc bowiem w słabości się doskonali. "
2 Kor 12,9. Widząc ten napis, w sumie w tym momencie nic dla mnie nie znaczący, bo Bóg mnie tak naprawde nie obchodzi... Moje serce zadrżało. Łzy wyschły osuszone niesmiałymi promieniami słońca.... Wstałam i ruszyłam... Teraz dopiero zaczęła się prawdziwa wyprawa.... Sama zdana na siebie... Idąc, nie odwracałam się do tyłu, szłam, pomimo bólu w kolanie, pomimo bólu w sercu... Ale widziałam swój cel. Jakże piękny i nieosiagalny dla zwykłego smirtelnika... Teraz promienie słońca zyskały dla mnie nowy wymiar... Były one dotykiem Taty, tego nieśmiertelnego... Na nowo uczyłam się chodzić, wspinać... Droga rozgrywała się teraz pomiędzy piargami a kosodrzewiną... Szlak coraz bardziej stawał się wymagający a ja jeszcze bardziej pragnęłam dotknąć prawdziwego szczęścia... Wiatr nie wiał juz z takim natężeniem... zatrzymałam się, by schować kurtkę... Czułam juz Jego obecność... Obecność Wszechmogącego... Lecz... spojrzałam się do tyłu... ujrzałam teraz mikroskopijnych wielkości skałę, na której traciłam sens swojgo starego życia i zyskałam nowy. Zobaczyłam tylko zarys krzyża... Tak wiele już przeszłam... Nie ociągając się, podążałam dalej. Spotkałam na swojej drodze pewnego mężczyznę. On zmierzał ku temu samemu celowi... Lecz innym szlakiem. Spotykaliśmy się co jakiś czas, gdzyz nasze szlaki się przeplatały... Widział On moje łzy i słowami je ocierał. Przyblizył mi słońce i Jego promienie. Stał się przyjacielem. Okazało się za którymś razem... że jest on przewodnikiem pewnej grupy... Poprosił mnie za każdym razem o przyłączenie się do nich, lecz nie potrafiłam, nie miałam odwagi... Oni nieśli tyle radości... Odnosiłam wrażenie, mylne, że jeśli się do Nich przyłącze i tak będę sama. Nadal samotna... Dalej podążałam w stronę słońca, w stronę celu... Nie poddaję się i jestem silna i piękna w oczach Boga! tak sobie powtarzałam... Czując juz dostatecznie duużo promieni słonecznych, przyłączyłam sie na ich bogatszy, bardziej wymagający szlak... Zaczęło się od pasma łańcuchów... Na dłoniach tworzyły się odciski... W łydkach pojawiały się skurcze... A mimo to, mimo to szłam dalej. Będąc już na górze, wśród Nich...
Zdałam sobie sprawę, że ja kocham Tatę. Tego, który mnie zostawil, nie przejął się moim losem... I chcę dla Niego dobrze. Pomimo wszystko... Popłynęły łzy. Tym razem szczęścia. Usiadłam w samotności na skale, na szczycie... Podziwiałam przepiękne widoki, czułam bliskość Boga... Czułam, że On mnie przytula! Czułam że po wielokrotnych próbach,w końcu nie rozmył mi się w powietrzu, kiedy chciałam się do Niego zbliżyć... Byłam taka szczęśliwa... Powoli schodzili się ludzie, do których podczas wspólnej wędrówki zdążyłam się przywiązać... Cieszyli się moim szczęściem...

I tak, od tego czasu żyje szczęśliwie ja, mój Tata ... A Pan Bóg mi w tym przyświeca... i Tatry stoją całe nieporuszone, w swym ogromie:)

11 lutego 2009

przemyślenia nad słowami.


Często tak mam, że myślę i to namiętnie o słowach innych, o tym, co mi ktoś powie. Potrafię naprawdę sporo czasu zająć sobie takim myśleniem, z rzędu: " co ten ktoś miał na myśli, dlaczego tak a nie inaczej powiedział, a może chciał zawrzeć drugie dno tej sprawy?". Analizuję i to wręcz przesadnie. Często spotykam ludzi, którzy są na swój sposób dziwni. Nie ma co ukrywać, dla mnie każdy z nas jest dziwny na swój sposób. Każdy ma jakieś maniakalne zapędy co czegokolwiek, jakąś swoją pasję, odkrytą, bądź też będącą póki co dla niego samego swoistą tajemnicą. Każdy z nas, ma te dni, kiedy myśli nad sobą, nad wszystkim innym, ma te dni ciche, kiedy chce pobyć sam, stać się choć na moment outsiderem. Nawet najbardziej towarzyski człowiek w pewnym momencie swojego życia, pragnie stać się outsiderem. Wyciszyć się. Dać upust emocjom. W samotności. I ja nie ukrywam. Jestem dziwakiem. I chcę nim być. Jedną taką frazą jaką usłyszałam i szalenie mnie ona zaskoczyła była myśl mojego przyjaciela. Otóż, jadąc wspólnie tramwajem, on do mnie powiedział słowa co najmniej dla mnie zaskakujące: "Monika, czemu ty taka jesteś? Czemu jesteś tak inna od ogółu, czy nie dostrzegasz, ze to co robisz, jaka jesteś, jest niedzisiejsze?" Mnie to po prostu w pierwszym momencie zamurowało,w drugim ucieszyło. Odpowiedziałam mu: "Piotrek, a czy nie uważasz, że łatwiej jest żyć, dopasowując się do epoki, jaką mamy, niż żyć tak, jak sami chcemy, mieć pasje, jakie mamy na to ochotę, nie kreować się na otoczeniu? Widzisz, bo ja nie chcę iść z prądem, nie chcę być jak inni. Nie chcę być kolejną dziewczyną ubierającą się w tandetne, kolorowe szmatki, nie chcę być kolejną chodzącą na dyskoteki, skoro mnie to nie bawi... Chce być sobą, odkrywać swoje prawdziwe ja i robić wszystko w zgodzie ze mną. Słucham klasycznej muzyki czasem, wiesz? Sprawia mi to szaloną przyjemność, wycisza, ostatnio zaczęłam słuchać jazzu, może to jest taka moja odskocznia od metalu, rocka..." Chłopaka totalnie zamurowało. A ja miałam materiał na dalsze przemyślenia na co najmniej parę dni. Do tej pory czasem o tym myślę, dlaczego ludzie tak bardzo trzymają się kurczowo czasów, w których żyją, bo to nie wypada, bo to nie przystoi, bo to będzie idiotycznie wyglądać... Ciągle ludzie sobie sugerują, że " co inni sobie pomyślą"... A co mają pomyśleć? A niech myślą, ono przecież nie boli. My sami znamy siebie najlepiej i wiemy, że coś dobrze, albo źle robimy. Nie potrzeba nam do tego opinii innych. Ciągle się boimy łatek, jakie da nam otoczenie, całkowicie niepotrzebnie. Osobiście już wiele takich łatek ja mam, np.: moher, nudziarz, zbyt poważna na swój wiek, pewnie robi to by się wywyższać, dawniej słucha rocka to pewnie emo... Ludzie żyją w totalnej nieświadomości tego co jest wokół nich, wspaniałym tego przykładem, było nazywanie emo każdego, kto przyodział się w arafatkę, ćwieki... każdego, kto słucha mocniejszych brzmień. Nie wiedzą, co we mnie siedzi, skąd taka wielka wiara i zaufanie do Boga, skąd moja religijność, a myślą, że pewnie siedzę i słucham tylko mediów dyrektora i gra. Nie wiedzą czym jest oaza i czuwania a myślą, ze to tylko klęczenie i modły. Nic bardziej mylnego! Dlatego ja, nauczyłam się żyć swoim szyciem, nie interesować się tym, co ktoś o mnie powie, bo tak naprawdę, tylko ja sama siebie dobrze znam. Nikt inny. I zauważyłam, że żyjąc jak żyje, z tym swoim uporem w tym co robię, zaczęłam mieć więcej szacunku w oczach innych. Mimo, że jestem odmienna, to więcej ludzi widzi mnie jaką tę niską, ale silną istotkę, która wie czego chce, która jest sobą w każdej sytuacji. I chyba to jest najpiękniejsze w tym co robię. Że jestem silna. Nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Że mam swój charakter, unikatowy. Cieszę się, że takim np. Piotrkom, potrafię pokazać istotę życia. Dzięki temu oni nabierają odwagi do życia. Nie lękają się tego, co inni powiedzą, ale śmielej robią swoje. Tego też Wam życzę!:)

17 stycznia 2009

Pomiędzy kartką z zeszytu a piórem...

Skąd się bierze brak szacunku? Dlaczego jeden człowiek nie potrafi uszanować drugiego? Jak można uważać kogoś, za personę nieważną, którą nie warto zaprzątać sobie myśli, Którą można ranić ile się tylko da, która ni ma uczuć, lub też, ma je, ale nie warto się z nimi liczyć... Bo i po co? Co ten człowiek zrobił światu, a dokładnie tej osobie, że w jej oczach nie zasługuje na szacunek? Nigdy chyba tego nie zrozumiem... Być może dlatego, że ja nie potrafię kogoś nie szanować. Dla mnie szacunek to wartość, która należy się każdemu homo sapiens. Powiem inaczej. Nie ważne, co on/ona robi, co kiedykolwiek zrobiła, mogli być seryjnymi zabójcami, gwałcicielami, pedofilami czy zoofilami, ale dajmy im szansę na zrozumienie błędów. Gdy brak wsparcia doskwiera człowiekowi, on będzie dalej tonąć, zagłębiać się w to co robi. Ale nieważne. Nie jestem za tym, by odwzajemniać się tym samym,. Starajmy się żyć zgodnie z regułą: NIE CZYŃ DRUGIEMU CO TOBIE NIE MIŁE. Jeśli ktoś zabił, czy jego należy zatem uśmiercać? Jeśli jest w nim cokolwiek z człowieka, zalążek z najdoskonalszego dzieła Boga, on będzie miał wyrzuty sumienia. On zrozumie. A jeśli nie, ja uważam, że to jest wtedy już choroba psychiczna, próba zadośćuczynienia sobie wszelkich krzywd, w tak głupi i chory sposób... Ale czy temu człowiekowi należy się obdarcie go z człowieczeństwa? Czy aby na pewno jest jeszcze z czego? Przecież on sam się tego pozbawił. Może jestem dziwna, ale mogę nie rozumieć takiego człowieka, jego zachowania, psychiki, ale mimo wszystko, ogólny szacunek, ograniczający się nawet do spojrzenia się na niego jak na człowieka, mu się pomimo wszystko należy. Człowiek jest istotą ludzką, a więc także błądzącą. Robiącą błędy. Pomimo wszystko...
Dalej się posuwając, śmiem twierdzić, że każdemu osobnikowi należy się szacunek. Czy to nauczyciel, żebrak, ksiądz... Dla mnie nie ma żadnego znaczenia, kto jaką grupę społeczną reprezentuje, ale jakie wartości reprezentuje jego dusza. To, że on sam siebie nie szanuje, na przykład upijając się jak świnia, mówiąc o sobie w negatywnym świetle, z góry poddając się, nie oznacza, że mu mamy robić to samo. Najbardziej dobija mnie brak szacunku, dla osoby, która całkowicie sobie na to nie zasłużyła. Podać przykład? Proszę bardzo.
Wyobraźcie sobie księdza katolickiego. Lat około 34. Z mniejszego miasta. Jest bardzo łagodnym człowiekiem, który za bardzo wysoko sobie ceni człowieka, jako ogół. Ma może trochę dziwne spojrzenie na to, że licealiści renomowanego według niego liceum, to elita, a uczniowie technikum czy tym bardziej zawodówki, to chłopi. Ale w głębi niego drzemie ta miłość, niesamowita z resztą, do bliźniego. Może też, popełnił błąd na początku, mówiąc otwarcie o swojej łagodności... o tej miłości, o tym, że nie potrafi krzyczeć... przez szacunek. I co w zamian dostaje? Pospolitego kopa w szanowne siedzenie od życia. Całkowity brak szacunku. Każdy z "elity" wchodzi mu na głowę, każdy ma go gdzieś, każdy nie uważa go godnego jakiegokolwiek szacunku. Każdy zrobił sobie z niego swoistą tarczę do strzelania, a na lekcjach toczą się dosłownie boj o to, kto strzeli najwięcej razy w serce... A najgorsze jest to, że on jest w takiej sytuacji bezradny, nawet samymi słowami, dość logicznymi, nie przemawia, mówiąc o obniżeniu sprawowania, o tak zwanym dywaniku u dyrektora, podejrzewam, że on sam nigdy by tego w czyn nie wprawił... Najgorsze jest to, że on to wszystko aprobuje...
Rozumiem, że mogą nie rozumieć jego słów.( co z resztą świadczy o jego wyższości nad nimi) rozumiem, że być może nie zainteresował ich swoją osobą, ale to pod rzadnym względem, nie uprawnia ich do braku szacunku...
Powracając jeszcze do cytatu św. Maksyma Wyznawcy, który zamieściłam w poprzedniej notce... Było trochę komplikacji w prawidłowym odbiorze, albo tż, za mało na ten temat napisałam... A więc ideą wyznawania tegoż cytatu jest fakt, który również wiąże się z tematem dzisiejszego posta. Otóż uważam, że wiele osób wierzących, będących Chrześcijanami, mówi o tym otwarcie, mówi o niesamowitej więzi z Bogiem, o miłości do Niego, a z drugiej strony... Nie szanuje drugiego człowieka, bliźniego. Potrafi go opluć w twarz( swoją drogą powie jeszcze, że deszcz pada...), poniżyć, pokazać rzekomo swoją wyższość... I to się przecież jedno z drugim zaprzecza... Dla mnie człowiek, który w taki sposób się zachowuje wobec bliźniego, wobec odbicia Pana w górskim potoku... Nie do końca Go kocha. Kocha Go, ale widzi Go przez mgłę... Chce Go przytulić, ale On rozchodzi się w powietrzu... Znam te uczucie i szalenie się cieszę, że na swój sposób ewoluowałam...

"... bo jak śmierć, potężna jest miłość..."

11 stycznia 2009

wielki, mały powrót.


Nie pisałam tak długo, bo... Jakby to ująć... Zapomniałam hasło, praktycznie się już "załamałam", że już nigdy się nie zaloguję na te konto i nic nigdy już nie napiszę... Ale na szczęście po dłuuuuugich próbach, udało mi się. Nie będę składać spóźnionych życzeń Bożonarodzeniowych, nie będę pisać co u mnie się działo przez ten czas, choć działo się wiele... ale nie. Po prostu napiszę coś kompletnie oderwanego od poprzedniej notki.
A więc tak... opowiem wam pewną opowieść... Chociaż postaram się. Albo nie. Bo nie potrafię. Napiszę wprost o co mi chodzi. Co z tego, że mało metaforycznie. Ale jednak. A wiec tak...
No i... nie napiszę o tym. Po części zrozumiałam całą tę filozofię wypływającą z ich zachowania. I przypomniały mi się pewne słowa kogoś " faceci są prości, zajmują się wielkimi, prostymi rzeczami, a kobiety skupiają się na szczegółach... z tego więc wynika, dlaczego obydwoje się nigdy do końca nie zrozumieją."
Jako, że jestem kobietą, zastanawiam się... dlaczego mówi się, że kocha się sercem? Dlatego, że to centralny narząd człowieka ze skłonnością do odchylenia w lewo? Dlatego, ze to taka jakby pompa, pompująca ludzkie życie, krew? Niby jak serce może coś myśleć, może coś przeżywać, jak wszelkie bodźce trafiają do mózgu? Skąd wziął się kształt schematyczny serca? Jakby nie patrzeć, ten schemacik jest dalece odległy od rzeczywistości... Skąd człowiek wpadł na taki pomysł, by stworzyć taki a nie inny symbol i przypisać go narządowi zwierzęcemu, jak dawno to się działo, by symbolika tak się rozprzestrzeniła, bo nie potrzeba przecież słów, by zrozumieć, co oznacza owy symbol... Takie moje głupkowate filozofowanie... A nawet jakby porównać serce do jego symbolicznego zarysu... to gdzie podziała się aorta itp itd, które współtworzą z pozoru najważniejszy układ? Przecież samo serce nie pompowałoby krwi porozlewanej po całym ciele... Dobra, kończę już na ten temat.
Kolejne co mnie wkurzyło i to zdrowo... To "mój" proboszcz. Sympatyczny człowiek, nie powiem, ale... Nasz kościół jest nowy. Ma na moje oko z 14, 15 lat... Ołtarz, naprawdę jest sam w sobie ładny w swojej prostocie i z drugiej strony przepychu... A tu... już projekt nowego, który na moje oko( co z tego, że mam jakąś tam nie zbadaną wadę) przypomina chińską drewutnię... I jeszcze te "skromne" założenie, ze jeśli każda rodzina z parafii oddała na ten cel zaledwie 100 zł, to na wiosnę zacznie się remont i we wrześniu będziemy podziwiać nowy ołtarz i będzie kolejna uroczystość z obecnością mediów jakże szanowanego o. Tadka... Proboszcz oszalał, widzi że parafia daje kasę na jedną kapliczkę, na drugą kapliczkę i przychodzi coraz to więcej darczyńców, to posuwa się dalej, remontuje kaplicę... A teraz jeszcze propozycja zmiany ołtarza... Bo przecież trzeba dbać o ekonomię kościoła... Bla bla bla. Zakonnik jeden się wziął... Zapomniał najwyraźniej o charyzmacie swojego zakonu. No, ale nieważne z resztą.
Od dziś próbuję żyć zgodnie ze słowami świętego Maksyma Wyznawcy:" Błogosławiony jest człowiek, który potrafi kochać wszystkich ludzi jednakowo." Do następnej:)