17 sierpnia 2009

Memento mori...

Niedziela. Po nieudanym rajdzie po kościołach opadam z sił. Zewsząd otaczająca mnie gorączka, dopada mnie i dusi. Powietrze wisi w powietrzu, ani drgnie. W głowie huczą wręcz moje myśli. Mężczyzna, w kapeluszu, obtartych spodniach, rozciągniętym swetrze... I to, jak dziękował za chleb, za zwykły chleb... Ten impuls, pomóc, nie pomóc, zaproponować czy nie, zostawić samemu sobie i na pastwę innych... Czy też, może on nie ma pieniędzy, bo wydaje na alkohol? Zmaganie z krucjatą... Szybka decyzja. Trucht do spożywczo-monopolowego."Poproszę chleb. Jeden. Obojętnie.Może być. I dwie parówki jeszcze." Taki mało znaczący gest, dla mnie i Ani tak naprawdę żaden "wyczyn". Kiedyś pomyślałam sobie tak: "Całego świata nie zbawię. Jednak pomagając konkretnym osobom, mogę się sporo do tego przyczynić."
Jazda jeszcze bardziej parnym tramwajem, istne marzenie. Wysiadam, majestatycznie wkraczam ( ok, może i moje słownictwo nie pasuje do charakteru mojego przejścia przez bramę kościelną, ale nadaje tonu i podnosi prym) ok, kroczę przez bramę kościelną i oczom własnym nie wierzę. Myślę sobie, co tu się u licha dziś dzieje. Cyrk w okolicę przyjechał, czy co? Pod kościołem chodzą kobiety w lateksach, spódnicach ledwo okrywających im pół... cztery litery. Obcasy o niebotycznie wysokim i zarazem wyprofilowanym na szpilkę słupku. Na twarzy nie tapeta, a tynk. Jest coraz gorzej- tych klonów przychodzi coraz więcej. Nie do nich iść i mówić, że do kościoła strój godny obowiązuje. One nawet u bluzki ramiączek nie mają... Pięć minut do mszy. Wchodzimy. W kościele hałas, harmider. Chrzciny. Po ilości świeczek i wzniosłej czyt. głośnej i krzykliwej atmosferze, łatwo jest wywnioskować, że mówimy o liczbie ich bardzo mnogiej. Dziesięć dokładnie. Pięknie bardzo, dziesięć nowych członków wielkiej rodziny. Nowe pokolenie rośnie Chrześcijan, tylko się cieszyć. Dopiero co się narodzili, życie przed Nimi, te perspektywy, pierwsze miłości, zawody, żale... próby... czasu... Tak to się zamyśliłam słuchając kolejno regułki każda z innym imieniem: Weroniko, Maju, Danielu... to jest NOWE ŻYCIE. I po mszy. Wracam znów tym samym, tłocznym i śmierdzącym tramwajem. Wcześniej zaliczając Grześka. Ta głęboka treść, to opakowanie, autoreklama i wspomnienia... To tworzy niesamowitą otoczkę do wafelka w gorzkiej czekoladzie za 0,90 PLN. ( chyba, że kupujesz w biedronce dziesięciopak - masz taniej, ot ekonomiczne refleksje ;)) Uchylam bramkę do tajemniczego mojego ogrodu, ale tego jeszcze zanim Marry i Collin zdąrzyli w nim zadziałać;p. Idę nagrzanymi płytami chodnikowymi, słysze turkot silnika helikoptera, pędzącego z zawrotną prędkością w stronę drogi krajowej nr 7. Ze szpitala. Ktoś znów zmaga się ze śmiercią i życiem... być może głupotą... Ktoś umiera... I w głowie tylko piszczący, drażniący dźwięk aparatury...

2 komentarze:

  1. Nieudany rajd po kościołach. xD --> dobry tekst :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też zawsze wsłuchuję się w imiona nowych ochrzczonych. Taki magiczny moment. Lubię Msze z chrztem ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Jeśli już kliknąłeś w tą magiczną ikonkę, napisz proszę, to, co przychodzi Ci na myśl po przeczytaniu. Nie reklamuj swoich blogów, nie pisz komentarzy w stylu: fajny blog itp. Dziękuję. Autorka bloga.