13 maja 2010

chorobotwórcze myśli.

Jak bardzo zmienia się świat, kiedy człowiekowi zwyczajnie się zachoruje. Mój porządny i poukładany świat zapełnił się fruwającymi chusteczkami, a nos przyodział się w purpurę. Jest słabo, a będzie jeszcze słabiej po porządnej dawce leków plus takiej samej dawce nauki. To nie są te czasy, kiedy można było niewinnie przeleżeć cały dzień pod pierzynką, kiedy babcia ugotowała rosołek na kluskach, a mama co chwilę zaglądała z pytaniem - jak się czujesz?
Nie chcę się żalić, że mi źle, choć w rzeczy samej tak jest, ale nie. Nie po to zdobyłam się na wyczyn napisania tu czegokolwiek (ok, podyktowane to było raczej poczuciem z lekka nudy i odosobnienia)

***

Dziesięć lat temu było inaczej. Było poczucie bezpieczeństwa, choć nikt tak naprawdę mi nie zapewniał tego na każdym kroku, ba! Nikt w zasadzie mi ani razu tego nie potwierdził. Obowiązki? A kto o nich wspominał? Kościół... Wielka szpiczasta budowla, sięgająca nieba, gdzie w złotej skrzynce mieści się Pan Jezus, który nie wiadomo w jaki sposób jest jeden, a dzieli się każdorazowo na Mszy dla wszystkich ludzi. Księża, których uważałam za nadludzi - osoby, które spotykały się 'po godzinach' z Panem Bogiem i relacjonowały mu wszystko, co zobaczyli na swoich 'obchodach'. Jak jeden ojciec, którego nie znałam, a mimo to, miło wspominam, naprawił mi różaniec, przecież nie mogłoby być inaczej, jak nazwać go moim bohaterem i odnosić się do Niego jako do bóstwa, które notabene, za parę miesięcy zagościło w moim domu! Co więcej, osoba duchownego budziła we mnie strach. Czarny, długi płaszcz do ziemi, wysoka postać, wpatrzona tajemniczo w jakiś tam punkt ( a któremu dziecku wytłumaczy się, że to nie punkt a Jezus?) I to wszystko siedziało w głowie dziecka w zupełności obojętnego na kwestię Kościoła. A sprawa Świata? Moje podwórko, sklep na rogu i ulica Gwiezdna to cały Elbląg, a wyjazd siedemnaście kilometrów od Elbląga to wyprawa na kraniec świata! Jak niewiele potrzeba wtedy było mi do radości.
A teraz? Zastanawiam się, co jest lepsze. Żyć w błogiej nieświadomości, czy też na dzień dzisiejszy ujmując, 'zacofaniu' niewinnym, wynikającym ze stanu rzeczy. Czy fakty, o których mi donoszą media o księżach, a tym bardziej wyszukane przeze mnie, całkiem przypadkiem wiadomości o ojcu, którego znałam z widzenia,z posługi, o jego wybrykach, molestowaniu... Czy to coś wnosi konkretnie w moje życie? Ubogaca? Owszem, bariera wieku pozwoliła zawrzeć mi wiele wartościowych znajomości z duchownymi, co sobie cenię, ale zdarła też otoczkę, błogą wręcz, idealizującą. Teraz wyjeżdżając gdzieś na odległość stu kilometrów nie czuję zasadniczo odległości, a jedynie niedosyt, chęć dalszego 'zdobywania' świata, przemierzania go. Czuję się ograniczona. Pojmuję kwestie mojej wiary, Kościoła, ŻYJĘ TYM i oddycham, ta wiedza okazuje się być naprawdę potrzebną, owszem...Ale tak realnie rzecz ujmując... Co jest lepsze? To, co było, czy to, co będzie? Zdecydowanie obstawiam, że to co jest. Nie chodzi mi o olewanie tego, co było, palenie mostów, czy brak jakichkolwiek planów, ale o skupienie się na najistotniejszym, bez 'teraz' nie byłoby jutra...

1 komentarz:

  1. powiem krótko: coś za coś.

    Ja dalej jestem w sumie dzieckiem. Wiem, że powinnam już dawno dojrzeć, zwłaszcza, że naprawdę mam do czego, no i do kogo. Jest wiele kwestii, w których powinnam się już odnajdywać, jednak skoro ja się nawet w większym supermarkecie gubię, no to rozumiesz, że boję się poszerzać swój świat.

    Co z tego, że mam klucze, skoro adresu nie znam?

    Dla mnie Pan Jezus był znajomym mojej Mamy, a kumplował się mocniej z Babcią.
    No, owszem, tłumaczyli mi jak to z nim, ale jednak był to kontakt na tej zasadzie.

    Zawsze miałam problem z pojęciem tego, że nie chce materialnego prezentu urodzinowego.
    No, nawet laurki? Jak to tak?
    Ale cóż, zawsze były uszka z barszczem u Babci, no a przecież to najlepsze z możliwych. I to puste miejsce przy wigilijnym stole. On tam siedział, no bo przecież był niewidzialny, nie? Zawsze. No to siedział, jadł z nami i śpiewał kolędy. No i dobrze mi z tym było.
    Tłumaczyłam sobie wszystko po swojemu.

    Przedtem tak łatwo było uwierzyć, że On tam siedzi. A teraz zostało tylko zostawianie pustego miejsca przy stole i.. odczuwanie tej pustki.

    Jakaś strata..
    ..coś za coś.

    OdpowiedzUsuń

Jeśli już kliknąłeś w tą magiczną ikonkę, napisz proszę, to, co przychodzi Ci na myśl po przeczytaniu. Nie reklamuj swoich blogów, nie pisz komentarzy w stylu: fajny blog itp. Dziękuję. Autorka bloga.