20 lutego 2009

... bo czasem stracić, znaczy zyskać..

Moją twarz oblewają blade i nieśmiałe jeszcze posłanki Słońca- promienie. Ramiona i gołe łydki obwiewają jeszcze chłodne powiewy letniego wiatru, wzbudzone w oddalonych szczytach... Powietrze wlewa się do nosa niczym wonny perfum... Czuć w Nim nutę roślinności, nutę zimnej wody, uderzającej o już rozgrzany głaz oraz glebę... Czuć trawę... Najpiękniejsze zapachy jakie można sobie wyobrazić... Buty rytmicznie uderzają o skaliste podłoże. Słońce coraz śmielej wychodzi... Ukazuje radość na mojej twarzy, z każdym promieniem jest jej coraz więcej... Szlak jest prosty, lekki, łatwy... Spacerowy. W oczach widać dziecięcą ciekawość, a w dłoni czuję dłoń swojego Taty... To on mnie prowadzi. Idę z zaufaniem, prowadzona przez Niego, przez ścieżkę... W oddali rysują się wręcz bajeczne widoki... Widać szczyty oraz ten najwyższy, który jest Naszym celem... W oddali rysują się białe, niczym mleko chmury, tak lekkie, tak pociągające... Tak odległe, że nie wierzymy z Tatą, że przebyjemy te chmury... One są tak odległe... Nadal trzymając się za dłonie, kroczymy raźnym krokiem... Z uśmiechami na ustach, opowiadamy sobie o wszystkim. O tym jak się kochamy... O tym, jak jesteśmy dla siebie ważni... O tym, żebyśmy uważali tam, gdy zaczną się progi... Mijamy samotne osoby, mijamy samotne skały, delikatne i wątłe strumyczki i upewniamy się, czy jesteśmy przy sobie. Czujemy ciepło naszych dłoni i pulsującą w nich krew, nasz rytm serc... Pierwszy most, murowany, pod którym przetacza się rwący potok, a w oddali siklawa, przeciskającą się przez skały, mocne, nieugięte przez tysiące lat... I wierzymy, że tak będziemy trwać jak te dwie skały, trwałe i bliźniacze. Tu już zaczyna się skos. Droga nieznacznie przechyla się w górę... pnie coraz wyżej i wyżej... Zaczyna się też przeplatać gdzieniegdzie sosna... W efekcie czego, słońce czasem znika, czasem chowa się za drzewo... Czasem rozprasza się w styczności z konarem, z gałęzią... Nagle... Potykam się, rozbijam sobie kolano... Krew się sączy... a rana jest zanieczyszczona. On... On wyciąga apteczkę i jak najdelikatniej opatruje moje kolano, dmucha, chucha... Po czym zawija w gazę. Przy okazji, robimy sobie przerwę, odpoczynek... On wie, że zdobycie tego szczytu to marzenie spędzające sen z powiek... Idziemy dalej. Droga zaczyna się zaplatać, zawijać... Coraz więcej drzew rozprasza promienie, coraz bardziej ciemno się robi... Wyciągam kurtkę, muszę ją ubrać, zatrzymuję się... Tata nieznacznie puścił moją dłoń po czym powoli szedł sam dalej... Pociągało go dalej i dalej... Dobiegłam, dogoniłam Go. Nie pozwoliłam mu odejść. Idziemy trochę szybszym krokiem... Coraz bardziej pod górę, bardziej poplątaną drogą, bardziej kamienistą... Próbuję złapać Go za dłoń... Nie daje jej i tłumaczy się tym, że tak mu wygodniej... Idziemy razem. Nie widzimy nic już, bo przed nami gęsty las... Nie widzimy celu naszej wyprawy... Mimo to, podążamy dalej. Nagle on mówi, że mnie dogoni... Idę sama, co chwilę się odwracając, bojąc się, że mnie zostawi... Bojąc się co będzie dalej... Tata dogania mnie, zmieniony jakiś. Nie widzę na jego twarzy poprzedniej radości a raczej poddenerwowanie i irytację brakiem efektów... Chcę Mu pomóc, chcę dowidzieć się przyczyny Jego nastroju... Znów mnie zbywa, mówiąc ostrzej- "nie twój interes.". Idziemy już bardziej osobno niż razem. Czuję chłodny powiew na karku, moje włosy zaczynają być niespokojne niczym powiew wiatru... Związuję je w gumkę, nieznacznie oddalając się od mojego "przewodnika"... Czuję zmęczenie... Ta monotonia, brakiem emocji, brakiem reakcji ze strony Taty... On coraz bardziej przyspiesza... Już chyba zapomina o tym, że idzie ze mną... Spotyka znajomą kobietę... Radość mu powraca... Znów ma ten uśmiech na twarzy...Lecz już nie skierowany do mnie... Znów trzyma ciepłą dłoń w swojej, lecz już nie moją. Znika mi w oddali... Idę teraz już sama... W totalnej ciemności. W strachu o dalsze kroki... Droga zaczyna być coraz bardziej wyboista... Spod skał wyrastają konary i zdradliwe korzenie... Potykam się o nie... Wołam: Tato, usłysz mnie! Zaczekaj... Odpowiada mi echo... Niestrudzona idę do osiągnięcia swojego celu... Drzewa się przerzedzają... Widzę w oddali szczyt... Moje ambicje, mój punkt odniesienia, moje spełnienie marzeń... Gdy już wychodzę i prawie zapominam o osamotnieniu... Pojawia się On. Wraca już, już zobaczył swoje szczęście, całując co chwilę Monikę, tak miała na imię owa kobieta, mówi mi, że już On tam był i że mam iść sama... Siadam na skałę i płaczę jak małe dziecko... Potrzebuję by on mnie utulił... Chcę tak bardzo tego teraz chcę... Lecz on mówi: trudno, po czym idzie za dłoń prowadząc tę Monikę... Uśmiechając się do Niej wdzięcznie... Ja długo próbuję się podnieść... Czuję, że nie mam juz sił, że tu zostanę do końca życia... Góry mi zbrzydły, piekne Słońce mi zbrzydło... Po czym mój wzrok spoczywa na drewnianym krzyżu, postawionym, wbitym pomiedzy skały... "Moc bowiem w słabości się doskonali. "
2 Kor 12,9. Widząc ten napis, w sumie w tym momencie nic dla mnie nie znaczący, bo Bóg mnie tak naprawde nie obchodzi... Moje serce zadrżało. Łzy wyschły osuszone niesmiałymi promieniami słońca.... Wstałam i ruszyłam... Teraz dopiero zaczęła się prawdziwa wyprawa.... Sama zdana na siebie... Idąc, nie odwracałam się do tyłu, szłam, pomimo bólu w kolanie, pomimo bólu w sercu... Ale widziałam swój cel. Jakże piękny i nieosiagalny dla zwykłego smirtelnika... Teraz promienie słońca zyskały dla mnie nowy wymiar... Były one dotykiem Taty, tego nieśmiertelnego... Na nowo uczyłam się chodzić, wspinać... Droga rozgrywała się teraz pomiędzy piargami a kosodrzewiną... Szlak coraz bardziej stawał się wymagający a ja jeszcze bardziej pragnęłam dotknąć prawdziwego szczęścia... Wiatr nie wiał juz z takim natężeniem... zatrzymałam się, by schować kurtkę... Czułam juz Jego obecność... Obecność Wszechmogącego... Lecz... spojrzałam się do tyłu... ujrzałam teraz mikroskopijnych wielkości skałę, na której traciłam sens swojgo starego życia i zyskałam nowy. Zobaczyłam tylko zarys krzyża... Tak wiele już przeszłam... Nie ociągając się, podążałam dalej. Spotkałam na swojej drodze pewnego mężczyznę. On zmierzał ku temu samemu celowi... Lecz innym szlakiem. Spotykaliśmy się co jakiś czas, gdzyz nasze szlaki się przeplatały... Widział On moje łzy i słowami je ocierał. Przyblizył mi słońce i Jego promienie. Stał się przyjacielem. Okazało się za którymś razem... że jest on przewodnikiem pewnej grupy... Poprosił mnie za każdym razem o przyłączenie się do nich, lecz nie potrafiłam, nie miałam odwagi... Oni nieśli tyle radości... Odnosiłam wrażenie, mylne, że jeśli się do Nich przyłącze i tak będę sama. Nadal samotna... Dalej podążałam w stronę słońca, w stronę celu... Nie poddaję się i jestem silna i piękna w oczach Boga! tak sobie powtarzałam... Czując juz dostatecznie duużo promieni słonecznych, przyłączyłam sie na ich bogatszy, bardziej wymagający szlak... Zaczęło się od pasma łańcuchów... Na dłoniach tworzyły się odciski... W łydkach pojawiały się skurcze... A mimo to, mimo to szłam dalej. Będąc już na górze, wśród Nich...
Zdałam sobie sprawę, że ja kocham Tatę. Tego, który mnie zostawil, nie przejął się moim losem... I chcę dla Niego dobrze. Pomimo wszystko... Popłynęły łzy. Tym razem szczęścia. Usiadłam w samotności na skale, na szczycie... Podziwiałam przepiękne widoki, czułam bliskość Boga... Czułam, że On mnie przytula! Czułam że po wielokrotnych próbach,w końcu nie rozmył mi się w powietrzu, kiedy chciałam się do Niego zbliżyć... Byłam taka szczęśliwa... Powoli schodzili się ludzie, do których podczas wspólnej wędrówki zdążyłam się przywiązać... Cieszyli się moim szczęściem...

I tak, od tego czasu żyje szczęśliwie ja, mój Tata ... A Pan Bóg mi w tym przyświeca... i Tatry stoją całe nieporuszone, w swym ogromie:)

11 lutego 2009

przemyślenia nad słowami.


Często tak mam, że myślę i to namiętnie o słowach innych, o tym, co mi ktoś powie. Potrafię naprawdę sporo czasu zająć sobie takim myśleniem, z rzędu: " co ten ktoś miał na myśli, dlaczego tak a nie inaczej powiedział, a może chciał zawrzeć drugie dno tej sprawy?". Analizuję i to wręcz przesadnie. Często spotykam ludzi, którzy są na swój sposób dziwni. Nie ma co ukrywać, dla mnie każdy z nas jest dziwny na swój sposób. Każdy ma jakieś maniakalne zapędy co czegokolwiek, jakąś swoją pasję, odkrytą, bądź też będącą póki co dla niego samego swoistą tajemnicą. Każdy z nas, ma te dni, kiedy myśli nad sobą, nad wszystkim innym, ma te dni ciche, kiedy chce pobyć sam, stać się choć na moment outsiderem. Nawet najbardziej towarzyski człowiek w pewnym momencie swojego życia, pragnie stać się outsiderem. Wyciszyć się. Dać upust emocjom. W samotności. I ja nie ukrywam. Jestem dziwakiem. I chcę nim być. Jedną taką frazą jaką usłyszałam i szalenie mnie ona zaskoczyła była myśl mojego przyjaciela. Otóż, jadąc wspólnie tramwajem, on do mnie powiedział słowa co najmniej dla mnie zaskakujące: "Monika, czemu ty taka jesteś? Czemu jesteś tak inna od ogółu, czy nie dostrzegasz, ze to co robisz, jaka jesteś, jest niedzisiejsze?" Mnie to po prostu w pierwszym momencie zamurowało,w drugim ucieszyło. Odpowiedziałam mu: "Piotrek, a czy nie uważasz, że łatwiej jest żyć, dopasowując się do epoki, jaką mamy, niż żyć tak, jak sami chcemy, mieć pasje, jakie mamy na to ochotę, nie kreować się na otoczeniu? Widzisz, bo ja nie chcę iść z prądem, nie chcę być jak inni. Nie chcę być kolejną dziewczyną ubierającą się w tandetne, kolorowe szmatki, nie chcę być kolejną chodzącą na dyskoteki, skoro mnie to nie bawi... Chce być sobą, odkrywać swoje prawdziwe ja i robić wszystko w zgodzie ze mną. Słucham klasycznej muzyki czasem, wiesz? Sprawia mi to szaloną przyjemność, wycisza, ostatnio zaczęłam słuchać jazzu, może to jest taka moja odskocznia od metalu, rocka..." Chłopaka totalnie zamurowało. A ja miałam materiał na dalsze przemyślenia na co najmniej parę dni. Do tej pory czasem o tym myślę, dlaczego ludzie tak bardzo trzymają się kurczowo czasów, w których żyją, bo to nie wypada, bo to nie przystoi, bo to będzie idiotycznie wyglądać... Ciągle ludzie sobie sugerują, że " co inni sobie pomyślą"... A co mają pomyśleć? A niech myślą, ono przecież nie boli. My sami znamy siebie najlepiej i wiemy, że coś dobrze, albo źle robimy. Nie potrzeba nam do tego opinii innych. Ciągle się boimy łatek, jakie da nam otoczenie, całkowicie niepotrzebnie. Osobiście już wiele takich łatek ja mam, np.: moher, nudziarz, zbyt poważna na swój wiek, pewnie robi to by się wywyższać, dawniej słucha rocka to pewnie emo... Ludzie żyją w totalnej nieświadomości tego co jest wokół nich, wspaniałym tego przykładem, było nazywanie emo każdego, kto przyodział się w arafatkę, ćwieki... każdego, kto słucha mocniejszych brzmień. Nie wiedzą, co we mnie siedzi, skąd taka wielka wiara i zaufanie do Boga, skąd moja religijność, a myślą, że pewnie siedzę i słucham tylko mediów dyrektora i gra. Nie wiedzą czym jest oaza i czuwania a myślą, ze to tylko klęczenie i modły. Nic bardziej mylnego! Dlatego ja, nauczyłam się żyć swoim szyciem, nie interesować się tym, co ktoś o mnie powie, bo tak naprawdę, tylko ja sama siebie dobrze znam. Nikt inny. I zauważyłam, że żyjąc jak żyje, z tym swoim uporem w tym co robię, zaczęłam mieć więcej szacunku w oczach innych. Mimo, że jestem odmienna, to więcej ludzi widzi mnie jaką tę niską, ale silną istotkę, która wie czego chce, która jest sobą w każdej sytuacji. I chyba to jest najpiękniejsze w tym co robię. Że jestem silna. Nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Że mam swój charakter, unikatowy. Cieszę się, że takim np. Piotrkom, potrafię pokazać istotę życia. Dzięki temu oni nabierają odwagi do życia. Nie lękają się tego, co inni powiedzą, ale śmielej robią swoje. Tego też Wam życzę!:)